Nasz szczeciński Kaczmarski.
Jak już się nasłuchałem tej płyty na tyle, że zupełnie nie chce mi się już do niej wracać, zacząłem zastanawiać się, skąd taki, a nie inny tytuł. Split to wydawnictwo łączone, dwa zespoły na płycie. A przecież Marszałek już dawno śpiewał, że „aj goł solo”. Więc jest to split Marszałka z Marszałkiem, w którym toczy boje sam ze sobą, wyrywając się z uścisku dawnej stylistyki kantry-pank-blusa. Pół płyty Marszałka z gitarą, pół płyty z basem. No ile można grać podobnych piosenek, tylko z innym tekstem? Taka „Dżungla”, która jest na „Splicie” brzmi jak większość numerów z debiutanckiego s/t. Jak bardzo celne teksty by nie były, jak kąśliwie docinki, jak trafione obserwacje, zagranie tego samego raz jeszcze byłoby, tfu, artystyczną stagnacją. I trzeba przyznać, że jej uniknął.
Wyjściem z kleszczy jest powrót do korzeni, czyli punk. Z niełatwego wyzwania drugiej płyty Marszałek wybrnął całkiem całkiem, porzucając chwytliwy kontrast między lekko groteskową muzyką a brutalnymi tekstami (pamiętacie „Już tak ładnie żarło?”) na rzecz dosadności również muzycznej. Chamski podkład na maszynie perkusyjnej, do tego brudny przester na basie - oto nowe oblicze Pizdudskiego. W sam raz do tego, by w swoim wkruwieniu nie musiał się skupiać na jakiejś melodyce wokalu czy coś. Zamiast tego, jest naspidowana nawijka, rzyg słowny, cały potok wyrazów. Wcale się nie dziwię, że na koncertach korzysta ze ściągi, bo jego teksty to dość długie opowiadania, uliczne historie i monologi. Marszałek jest sfrustrowanym dziadem, który nie może przepalić, że ten świat wygląda jak wygląda. W jego wykrzyczanych tekstach łatwo odnaleźć strzępy własnych codziennych frustracji. Od tych najmniejszych, z chodnika, po refleksje nad geopolityką i relacjami społecznymi. Dlatego w pewnym sensie jest głosem pokolenia outsiderów, którzy przestali już wierzyć, że posługiwanie się zdrowym rozsądkiem ma jakikolwiek sens. Robią to z przyzwyczajenia, albo po prostu inaczej nie umieją.
Niedawno przed koncertem Pizdudskiego, ktoś przyjezdny mnie zapytał: co to za koncert, co to za typ, co on gra? Odpowiedziałem – To taki nasz szczeciński Kaczmarski. Gość został na gigu. Ciekaw jestem jak jego wrażenia. Ale czy Pizdudski nie jest swego rodzaju bardem? Co z tego, że inna forma? Marynarkę ma? Ma.
Ale do samej muzyki wracając jeszcze. Dwie diametralnie różne odsłony Marszałka kleją się tak sobie. Chyba czas wybrać jeden kierunek. Choć zdaje mi się, że on już wybrał się sam i do wściekłych tekstów marszałek będzie grał te nowe syntetyczne panki. Pytanie tylko co dalej. Sleaford Mods pokazują, że taka koncepcja ma długie życie. I o ile nie martwi mnie, że zabraknie paliwa do tekstów, bo każdy dzień (zwłaszcza w sieci) pokazuje, że ten świat już naprawdę kurwa staje na głowie, to zastanawia mnie, czy Marszałek nie wyczerpał skali. Na „Splicie” jedzie już naprawdę po krawędzi bandy, z wywlekaniem flaków posła i bombardowaniem ministra włącznie. Co dalej? Najnowsze utwory, te zupełnie świeże, które nawet nie weszły na „Splita” – wśród nich piosenka poświęcona Terlikowskim – wskazują raczej na żywotność tej formy. Czy obrażanie tego, co nas wkurwia może się znudzić?
W 2014 roku Marszałek wjechał ze swoim debiutem z kopyta, wywołując efekt oniemienia – to tak można? Tak bezpośrednio walić w ryj? Ta płyta ma trudniej, bo tego efektu dwa razy się nie osiąga. Co nie zmienia faktu, że Pizdudski jest najbardziej radykalnym głosem w tym kraju. I wspaniałym ambasadorem naszego pięknego miasta Szczecin (jeden z nowych utwór leci jakoś tak: „Utknąłem w Szczecinie, utknąłem w Szczecinie, nie?”).
Jak już się nasłuchałem tej płyty na tyle, że zupełnie nie chce mi się już do niej wracać, zacząłem zastanawiać się, skąd taki, a nie inny tytuł. Split to wydawnictwo łączone, dwa zespoły na płycie. A przecież Marszałek już dawno śpiewał, że „aj goł solo”. Więc jest to split Marszałka z Marszałkiem, w którym toczy boje sam ze sobą, wyrywając się z uścisku dawnej stylistyki kantry-pank-blusa. Pół płyty Marszałka z gitarą, pół płyty z basem. No ile można grać podobnych piosenek, tylko z innym tekstem? Taka „Dżungla”, która jest na „Splicie” brzmi jak większość numerów z debiutanckiego s/t. Jak bardzo celne teksty by nie były, jak kąśliwie docinki, jak trafione obserwacje, zagranie tego samego raz jeszcze byłoby, tfu, artystyczną stagnacją. I trzeba przyznać, że jej uniknął.



Wyjściem z kleszczy jest powrót do korzeni, czyli punk. Z niełatwego wyzwania drugiej płyty Marszałek wybrnął całkiem całkiem, porzucając chwytliwy kontrast między lekko groteskową muzyką a brutalnymi tekstami (pamiętacie „Już tak ładnie żarło?”) na rzecz dosadności również muzycznej. Chamski podkład na maszynie perkusyjnej, do tego brudny przester na basie - oto nowe oblicze Pizdudskiego. W sam raz do tego, by w swoim wkruwieniu nie musiał się skupiać na jakiejś melodyce wokalu czy coś. Zamiast tego, jest naspidowana nawijka, rzyg słowny, cały potok wyrazów. Wcale się nie dziwię, że na koncertach korzysta ze ściągi, bo jego teksty to dość długie opowiadania, uliczne historie i monologi. Marszałek jest sfrustrowanym dziadem, który nie może przepalić, że ten świat wygląda jak wygląda. W jego wykrzyczanych tekstach łatwo odnaleźć strzępy własnych codziennych frustracji. Od tych najmniejszych, z chodnika, po refleksje nad geopolityką i relacjami społecznymi. Dlatego w pewnym sensie jest głosem pokolenia outsiderów, którzy przestali już wierzyć, że posługiwanie się zdrowym rozsądkiem ma jakikolwiek sens. Robią to z przyzwyczajenia, albo po prostu inaczej nie umieją.
Niedawno przed koncertem Pizdudskiego, ktoś przyjezdny mnie zapytał: co to za koncert, co to za typ, co on gra? Odpowiedziałem – To taki nasz szczeciński Kaczmarski. Gość został na gigu. Ciekaw jestem jak jego wrażenia. Ale czy Pizdudski nie jest swego rodzaju bardem? Co z tego, że inna forma? Marynarkę ma? Ma.



Ale do samej muzyki wracając jeszcze. Dwie diametralnie różne odsłony Marszałka kleją się tak sobie. Chyba czas wybrać jeden kierunek. Choć zdaje mi się, że on już wybrał się sam i do wściekłych tekstów marszałek będzie grał te nowe syntetyczne panki. Pytanie tylko co dalej. Sleaford Mods pokazują, że taka koncepcja ma długie życie. I o ile nie martwi mnie, że zabraknie paliwa do tekstów, bo każdy dzień (zwłaszcza w sieci) pokazuje, że ten świat już naprawdę kurwa staje na głowie, to zastanawia mnie, czy Marszałek nie wyczerpał skali. Na „Splicie” jedzie już naprawdę po krawędzi bandy, z wywlekaniem flaków posła i bombardowaniem ministra włącznie. Co dalej? Najnowsze utwory, te zupełnie świeże, które nawet nie weszły na „Splita” – wśród nich piosenka poświęcona Terlikowskim – wskazują raczej na żywotność tej formy. Czy obrażanie tego, co nas wkurwia może się znudzić?



W 2014 roku Marszałek wjechał ze swoim debiutem z kopyta, wywołując efekt oniemienia – to tak można? Tak bezpośrednio walić w ryj? Ta płyta ma trudniej, bo tego efektu dwa razy się nie osiąga. Co nie zmienia faktu, że Pizdudski jest najbardziej radykalnym głosem w tym kraju. I wspaniałym ambasadorem naszego pięknego miasta Szczecin (jeden z nowych utwór leci jakoś tak: „Utknąłem w Szczecinie, utknąłem w Szczecinie, nie?”).
tagi: marszałek_pizdudski (5) marszałek_pizdudski_one_man_band (8) polskie (886) punk (172) recenzje (806) szczecin (7)
komentarze