Sobotni wieczór w wersji hard.
Long story short… Było już u nas o Milinkach sporo. Było o wygrzebanym maxisinglu w 2015 roku. Potem poszło zaproszenie na występ w Domku Grabarza i świetny koncert w listopadzie tegoż roku. Minął rok i 2016 przyniósł ich epkę, którą przy charakterystyce ich grania traktuję jako pełnoprawny debiut. Płyta wyszła 3 listopada. Dziewięć dni później usłyszeliśmy ten materiał na żywo, premierowo. W Domku Grabarza, a jakże. Nie przypadkowo bez cienia ironii piszę o nich jako o „rewelacji cyklu Tego Słucham”.
Kiedy w 2015 wpadali do Domku Grabarza był to ruch właściwie w ciemno. Dwa numery wykraczające ledwie ponad minutę grania nie dają żadnej gwarancji. To, co wtedy zrobili na żywo, rozwiało wszelkie wątpliwości. Porwali wszystkich. Ale dopiero ostatni koncert pokazał, że mamy już do czynienia z w pełni ukształtowanym, mający pomysł na siebie zespołem.
Takie samo wrażenie zostawia „Czas własny”. Milkink wyważył idealnie proporcje pomiędzy budowaniem nastroju i post-hardcorowym mięsem. Zresztą od początku byli nieuchwytni dla gatunkowych łatek. Mają w sobie czysto hardcore’ową intensywność, z drugiej strony na epce takie momenty umiejętnie rozłożyli na stonowanych tłach. Wychodzi z tego zlepek stylistyk – od wspomnianego post-hardcore’a, przez noise rock, aż po math-rockowe konstrukcje. Na pewno znakiem rozpoznawczym jest wartka lawina bębnów i uciekające w black metal riffy. Bardzo mi leży też produkcja – gitary brzmią precyzyjnie, a jednocześnie jakby miały mniejszy kontrast, dzięki któremu kryją ten fakt, o którym możecie zapomnieć słuchając „Czasu własnego” – to są tylko dwie osoby, dwa instrumenty. No a bębny – bębny to klasa sama w sobie. Ściana dźwięku wykreowana w karkołomnych konfiguracjach i przejściach.
Warto dodać, że epka jest próbą porwania się na album koncepcyjny. Milink opowiadają na nim historię gościa, który bardzo dobrze sobie radzi z zagospodarowaniem sobotniego wieczora. Historia zwykła, muzyka niezwykła.
Zacząłem od wątku koncertowego i nim skończę. „Czas własny” to dojrzały i dopracowany materiał, który porwie każdego, kto w muzie szuka jebnięcia i czegoś niekonwencjonalnego. Ale dopiero kiedy zobaczycie jak na żywo hartuje się stal, to zrozumiecie, czym jest Milkink.
Long story short… Było już u nas o Milinkach sporo. Było o wygrzebanym maxisinglu w 2015 roku. Potem poszło zaproszenie na występ w Domku Grabarza i świetny koncert w listopadzie tegoż roku. Minął rok i 2016 przyniósł ich epkę, którą przy charakterystyce ich grania traktuję jako pełnoprawny debiut. Płyta wyszła 3 listopada. Dziewięć dni później usłyszeliśmy ten materiał na żywo, premierowo. W Domku Grabarza, a jakże. Nie przypadkowo bez cienia ironii piszę o nich jako o „rewelacji cyklu Tego Słucham”.
Kiedy w 2015 wpadali do Domku Grabarza był to ruch właściwie w ciemno. Dwa numery wykraczające ledwie ponad minutę grania nie dają żadnej gwarancji. To, co wtedy zrobili na żywo, rozwiało wszelkie wątpliwości. Porwali wszystkich. Ale dopiero ostatni koncert pokazał, że mamy już do czynienia z w pełni ukształtowanym, mający pomysł na siebie zespołem.
Takie samo wrażenie zostawia „Czas własny”. Milkink wyważył idealnie proporcje pomiędzy budowaniem nastroju i post-hardcorowym mięsem. Zresztą od początku byli nieuchwytni dla gatunkowych łatek. Mają w sobie czysto hardcore’ową intensywność, z drugiej strony na epce takie momenty umiejętnie rozłożyli na stonowanych tłach. Wychodzi z tego zlepek stylistyk – od wspomnianego post-hardcore’a, przez noise rock, aż po math-rockowe konstrukcje. Na pewno znakiem rozpoznawczym jest wartka lawina bębnów i uciekające w black metal riffy. Bardzo mi leży też produkcja – gitary brzmią precyzyjnie, a jednocześnie jakby miały mniejszy kontrast, dzięki któremu kryją ten fakt, o którym możecie zapomnieć słuchając „Czasu własnego” – to są tylko dwie osoby, dwa instrumenty. No a bębny – bębny to klasa sama w sobie. Ściana dźwięku wykreowana w karkołomnych konfiguracjach i przejściach.
Warto dodać, że epka jest próbą porwania się na album koncepcyjny. Milink opowiadają na nim historię gościa, który bardzo dobrze sobie radzi z zagospodarowaniem sobotniego wieczora. Historia zwykła, muzyka niezwykła.
Zacząłem od wątku koncertowego i nim skończę. „Czas własny” to dojrzały i dopracowany materiał, który porwie każdego, kto w muzie szuka jebnięcia i czegoś niekonwencjonalnego. Ale dopiero kiedy zobaczycie jak na żywo hartuje się stal, to zrozumiecie, czym jest Milkink.
komentarze