Długość trwania to jeden z głównych atutów tego materiału. Najlepszy numer? Przerywnik.
W recenzjach zwykło się chwalić zespół. Bo nie oszukujmy się, tych negatywnych jest zdecydowanie mniej. Zwycięża podejście, że jak już zajmować sobie czas i łamy, to czymś, co się podoba. Ale czemu by tak nie chwalić siebie, przy okazji recenzji? Czy fakt, że pisząc o ich płycie będziemy pisać o sobie, to nie woda na młyn smutnych Guiding Lights? Przecież zawsze idzie źle.
Sporo się ostatnio rozprawia o tym, że oto mainstreamowe media sięgnęły pełną garścią po ten cały niezal, że przywdziały wodery żeby brodzić po nieprzyjaznych, podmokłych i ponurych zakątkach polskiej alternatywy, w które wcześniej wolały się nie zapuszczać. Moje zdanie jest takie… Może i chętniej tam zaglądają, ale nie oszukujmy się, wciąż zgarniają to, co na tacy. Za główne sito wciąż służą szperający w tej mazi wydawcy oraz taki blogowy plankton jak my. I tu dochodzimy do sedna i łapiemy kontakt z naszymi dzisiejszymi bohaterami. Kiedy dziś o debiutanckiej płycie Guiding Lights pisze dziennikarz dajmy na to Wyborczej, z pewnością w dużej mierze dlatego, że wydało ich Instant Classic, wy już ich znacie z naszego cyklu koncertowego, bo przecież hałasowali w Domku w sierpniu 2016. Plankton górą.
Może dlatego my malutcy tak dobrze czaimy postawę i wynikającą z niej twórczość Guiding Lights. Bez potężnego dystansu, ironii i masy „negatywnego” poczucia humoru trudno byłoby odnaleźć sens planktonowej działalności i zwyczajnie się nie załamać. Prawdopodobnie dzielimy to uczucie z zespołem. Poza tym nie wierzcie, że są takimi ponurakami i że „wszystko idzie źle”. Skumulowaną porcję fatalizmu (sam tytuł płyty to poezja) potraktujcie jako ich własny, osobny urok.
W „New ways to feel bad” wszystkie numery w zasadzie zbudowane są na tym samym patencie. To zrywne, krótkie, pełne prostoty piosenki, brzmiące tak, jakby grane były ćwierć tempa za szybko. Trochę nie mogę wybaczyć im tej jednorodności, ale i tak płytę wciągam z marszu. Zwłaszcza, że trwa niecałe pół godziny. Aż się prosi o stwierdzenie, że długość trwania to jeden z głównych atutów tego materiału. Można też dodać, że najfajniejszy jest przerywnik „~” utrzymany w duchu tego, co ostatnio Instant Classic wydaje. Ale już tak na serio - numery GL z lotnymi, porywającymi melodiami i pozorną powierzchownością, kryją w sobie coś więcej. Pod warstwą garażowego punka znajdziemy urzekającą wrażliwość wokali. I choć teksty przesiąknięte są pesymizmem, to w tych głosach wcale nie czuć rezygnacji. Przeciwnie.
Kiedy grali w Szczecinie, ktoś z publiczności, jakiś uprzejmy awanturnik, zwrócił uwagę, że chyba nie do końca wiedzą, jak grać punka. Phi. Chyba to on nie wie czym jest punk pasywny. Spotkamy się z nimi jeszcze w tym roku, więc może uda się to przetłumaczyć.
W recenzjach zwykło się chwalić zespół. Bo nie oszukujmy się, tych negatywnych jest zdecydowanie mniej. Zwycięża podejście, że jak już zajmować sobie czas i łamy, to czymś, co się podoba. Ale czemu by tak nie chwalić siebie, przy okazji recenzji? Czy fakt, że pisząc o ich płycie będziemy pisać o sobie, to nie woda na młyn smutnych Guiding Lights? Przecież zawsze idzie źle.
Sporo się ostatnio rozprawia o tym, że oto mainstreamowe media sięgnęły pełną garścią po ten cały niezal, że przywdziały wodery żeby brodzić po nieprzyjaznych, podmokłych i ponurych zakątkach polskiej alternatywy, w które wcześniej wolały się nie zapuszczać. Moje zdanie jest takie… Może i chętniej tam zaglądają, ale nie oszukujmy się, wciąż zgarniają to, co na tacy. Za główne sito wciąż służą szperający w tej mazi wydawcy oraz taki blogowy plankton jak my. I tu dochodzimy do sedna i łapiemy kontakt z naszymi dzisiejszymi bohaterami. Kiedy dziś o debiutanckiej płycie Guiding Lights pisze dziennikarz dajmy na to Wyborczej, z pewnością w dużej mierze dlatego, że wydało ich Instant Classic, wy już ich znacie z naszego cyklu koncertowego, bo przecież hałasowali w Domku w sierpniu 2016. Plankton górą.
Może dlatego my malutcy tak dobrze czaimy postawę i wynikającą z niej twórczość Guiding Lights. Bez potężnego dystansu, ironii i masy „negatywnego” poczucia humoru trudno byłoby odnaleźć sens planktonowej działalności i zwyczajnie się nie załamać. Prawdopodobnie dzielimy to uczucie z zespołem. Poza tym nie wierzcie, że są takimi ponurakami i że „wszystko idzie źle”. Skumulowaną porcję fatalizmu (sam tytuł płyty to poezja) potraktujcie jako ich własny, osobny urok.
W „New ways to feel bad” wszystkie numery w zasadzie zbudowane są na tym samym patencie. To zrywne, krótkie, pełne prostoty piosenki, brzmiące tak, jakby grane były ćwierć tempa za szybko. Trochę nie mogę wybaczyć im tej jednorodności, ale i tak płytę wciągam z marszu. Zwłaszcza, że trwa niecałe pół godziny. Aż się prosi o stwierdzenie, że długość trwania to jeden z głównych atutów tego materiału. Można też dodać, że najfajniejszy jest przerywnik „~” utrzymany w duchu tego, co ostatnio Instant Classic wydaje. Ale już tak na serio - numery GL z lotnymi, porywającymi melodiami i pozorną powierzchownością, kryją w sobie coś więcej. Pod warstwą garażowego punka znajdziemy urzekającą wrażliwość wokali. I choć teksty przesiąknięte są pesymizmem, to w tych głosach wcale nie czuć rezygnacji. Przeciwnie.
Kiedy grali w Szczecinie, ktoś z publiczności, jakiś uprzejmy awanturnik, zwrócił uwagę, że chyba nie do końca wiedzą, jak grać punka. Phi. Chyba to on nie wie czym jest punk pasywny. Spotkamy się z nimi jeszcze w tym roku, więc może uda się to przetłumaczyć.
komentarze