sprawdź koncerty cyklu tego slucham w Szczecinie

Sekta Denta - "Mars Zero"

0 28-03-2017 12:14

Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.

A jednak. Muzyka potrafi wciągnąć. W przypadku epki „Mars Zero" Sekty zwanej Dentą chodzi o trochę bezbożnego, free jazzowego grania zarejestrowanego na żywo podczas koncertu w Centrum Kultury w Lublinie w 2015 roku.

Choć wszystkie utwory na „Mars Zero" opierają się w zasadzie na konstrukcjach mocno-wyciszenie-mocno, to nie ma tak, że to sobie tak łatwo wysłyszycie i zakonotujecie, po czym odłożycie do szufladki. Muzyka Dentej jest bowiem niesamowicie nośna, wartka, wciągająca, nie ma w niej czasu na analizowanie. Po prostu płynie się do przodu, i to zazwyczaj z dużą prędkością — niekiedy chyba aż za dużą, bo muzycy czasami lekko podgryzają takty. Ale who cares? Powtarzane do upadłego główne motywy melodyczne powodują, że i zanucić, i potupać nóżką można. Do tego pomiędzy nimi jest sporo miejsca na jazzowe odjazdy i hałasy, uroku nie sposób też odmówić gitarowym pasażom np. w „Lwie", czy solówkom saksofonu raz agresywnym i zgrzytliwym, raz przyjemnie subtelnym. Ciekawe smaczki robią także partie fletu czy choćby zaśpiew na koniec „Indiansky" — granie w takim składzie Sekcie naprawdę służy. I ponieważ "Mars Zero" to tylko epka składająca się z pięciu numerów, które mijają w okamgnieniu i kończą się jakby urwane, jest ochota na więcej.

Do Lublina wracając, nie mogę nie zauważyć, że jest coś w tym lubelskim jazzowo-post-rockowym graniu charakterystycznego, co już przy pierwszych odsłuchach wyskakuje na wierzch. Kto choć raz słyszał pochodzących również z Lublina Tatvamasi, ten wie o czym mówię. Pomijając już nawet całkiem podobne usytuowanie gatunkowe, nie sposób nie zwrócić uwagi na specyficzne brzmienie tej muzyki, jakąś lekko przykurzoną, ponurą barwę naznaczoną szorstkim brzmieniem saksofonu i dźwięcznymi gitarami czy sinusoidalny sposób konstruowania napięcia. Fakt dość intrygujący, bo choć muzyka sama w sobie nie jest idealna, ba, niektóre fragmenty mogą nawet uchodzić za toporne, a ciśnienie podczas słuchania wcale nie podnosi się do niebezpiecznego maksimum, to jednak coś zaklętego właśnie w barwie i energii nie pozwala się od niej oderwać.

Co by zabłysnąć, mogę jeszcze dodać, że jednym z możliwych źródłosłowów „sekty" jest łacińskie sequor i oznacza „podążać za kimś". I w przypadku Sekty Dentej coś w tym jest, bo już od pierwszych sekund płyty (świetna zagrywka saksofonu i wybuch instrumentów w tytułowym „Mars Zero") wiem, że chcę słuchać dalej i odkryć co jeszcze na krążku się wydarza. Nawet jeśli czasem lekka powtarzalność tematów może trochę razić, przegrywa z porywającą żywiołowością grania i free jazzową energią, a momentami nawet post-metalową transowością (sic!). Jakby tego było mało, zespół nieźle prezentuje się także w subtelniejszych formach, z których ostatni na krążku „Indiansky" jest chyba najciekawszym numerem z całego wydawnictwa. Nic, tylko przyłączyć się do takiej sekty. Ommmm.

Alicja Cieloch





tagi: jazz (92)  polskie (886)  recenzje (806)  rock (485)  sekta_denta (2) 
komentarze