Nic w tym roku, jak Chryste Panie.
Chryste Panie to warszawski kwartet, związany personalnie ze sceną improwizowaną, choć nie tylko. Debiutancka płyta ukazała się w kołobrzeskiej oficynie DIY Plaża Zachodnia, działającej bez wielkiego rozgłosu, powiedziałbym, że nawet skromnie, ale systematycznie budującej pozycję czołowego polskiego minilabelu z okolic impro/post-jazz/ambient/noise etc.
Chryste Panie gra enigmatyczną i niesforną gatunkowo muzykę, którą można próbować schwycić skojarzeniową zbitką „szamański kraut-jazz”. To piękny przykład tego, jak połączyć precyzję wyrazu i siłę. Bo całość kryje ogrom detali, na odkrywaniu których można spędzać kolejne godziny, a z drugiej strony tętni nieokiełznaną, ludową energią. Zespołowi udaje się wytworzyć niebywałe napięcie, wręcz dramatyzm, a kolejne opowieści pozostawiają słuchacza w poczuciu niedopowiedzenia i tajemnicy.
O ile zdarzyło mi się już narzekać na improwizowane albumy, które często nie przenoszą ducha obecnego w spotkaniu na żywo, tak Chryste Panie dowodzi, że forma jest rzeczą wtórną, dopóki w grę wchodzi pomysł na swoją twórczość i najczystsze emocje. A tutaj od nich aż kipi.
„Chryste Panie” przynosi siedem żarliwych kompozycji zakotwiczonych w plemiennym transie bębnów (baraban, perkusja). Na tym bulgoczącym, groźnym tle narrację prowadzą na zamianę, często w dwugłosie, saksofon i syntezator. O ile ten drugi najczęściej plami krautami, tak sax dotyka modern jazzu, yassu, ale i tak przystępnych, melodyjnych partii jak w „Przyjściu” (jeśli cokolwiek z tej płyty można nazwać „singlowym”, to właśnie ten numer). Jest tam nieco brzmień Zimplowych (bardziej LAM-owych), da się też wyczuć pewne odwołania do dub-u. A przecież również dużo jest tam niesztampowego noise’u („Zajście”).
Album można też śmiało podciągnąć pod falę nowej polskiej psychodelii, która w ostatnich latach obrodziła naprawdę dużą liczbą dobrych płyt. Z tym większym zachwytem przyjąłem nagrania Chryste Panie, że to twór nowy. Nawet jeśli słaba wiedza o wcześniejszych dokonaniach muzyków kwartetu wynika wyłącznie z moich braków, to i tak cieszy, że nie ma tu dobrze znanych nazwisk. Bo trochę w tej muzyce nad Wisłą zrobiło się jak w serialach, wszędzie te same twarze (przy całej sympatii). Aż tu przychodzi Chryste Panie i przecina kółko wzajemnej adoracji materiałem ostrym jak brzytwa.
Idealnie z tą muzyką współgra mi obraz jazzowej grupy, szykowanie ubranej, skupionej na swojej robocie i występującej podczas tęgiej burzy gdzieś w zapadłej wiosce. Znakomita płyta.
Chryste Panie to warszawski kwartet, związany personalnie ze sceną improwizowaną, choć nie tylko. Debiutancka płyta ukazała się w kołobrzeskiej oficynie DIY Plaża Zachodnia, działającej bez wielkiego rozgłosu, powiedziałbym, że nawet skromnie, ale systematycznie budującej pozycję czołowego polskiego minilabelu z okolic impro/post-jazz/ambient/noise etc.
Chryste Panie gra enigmatyczną i niesforną gatunkowo muzykę, którą można próbować schwycić skojarzeniową zbitką „szamański kraut-jazz”. To piękny przykład tego, jak połączyć precyzję wyrazu i siłę. Bo całość kryje ogrom detali, na odkrywaniu których można spędzać kolejne godziny, a z drugiej strony tętni nieokiełznaną, ludową energią. Zespołowi udaje się wytworzyć niebywałe napięcie, wręcz dramatyzm, a kolejne opowieści pozostawiają słuchacza w poczuciu niedopowiedzenia i tajemnicy.
O ile zdarzyło mi się już narzekać na improwizowane albumy, które często nie przenoszą ducha obecnego w spotkaniu na żywo, tak Chryste Panie dowodzi, że forma jest rzeczą wtórną, dopóki w grę wchodzi pomysł na swoją twórczość i najczystsze emocje. A tutaj od nich aż kipi.
„Chryste Panie” przynosi siedem żarliwych kompozycji zakotwiczonych w plemiennym transie bębnów (baraban, perkusja). Na tym bulgoczącym, groźnym tle narrację prowadzą na zamianę, często w dwugłosie, saksofon i syntezator. O ile ten drugi najczęściej plami krautami, tak sax dotyka modern jazzu, yassu, ale i tak przystępnych, melodyjnych partii jak w „Przyjściu” (jeśli cokolwiek z tej płyty można nazwać „singlowym”, to właśnie ten numer). Jest tam nieco brzmień Zimplowych (bardziej LAM-owych), da się też wyczuć pewne odwołania do dub-u. A przecież również dużo jest tam niesztampowego noise’u („Zajście”).
Album można też śmiało podciągnąć pod falę nowej polskiej psychodelii, która w ostatnich latach obrodziła naprawdę dużą liczbą dobrych płyt. Z tym większym zachwytem przyjąłem nagrania Chryste Panie, że to twór nowy. Nawet jeśli słaba wiedza o wcześniejszych dokonaniach muzyków kwartetu wynika wyłącznie z moich braków, to i tak cieszy, że nie ma tu dobrze znanych nazwisk. Bo trochę w tej muzyce nad Wisłą zrobiło się jak w serialach, wszędzie te same twarze (przy całej sympatii). Aż tu przychodzi Chryste Panie i przecina kółko wzajemnej adoracji materiałem ostrym jak brzytwa.
Idealnie z tą muzyką współgra mi obraz jazzowej grupy, szykowanie ubranej, skupionej na swojej robocie i występującej podczas tęgiej burzy gdzieś w zapadłej wiosce. Znakomita płyta.
komentarze