Moda przejdzie, hajp się skończy…
Źródełko z nową polską psychodelią zdaje się niewyczerpalne. Ale zauważam już pewne zużycie (przynajmniej u siebie, choć nie tylko) płytami opartymi na kilku dźwiękach i numerami po 15 minut. Dlatego z pewnym niepokojem sięgnąłem po nowe Lonker See, zwłaszcza mając na uwadze to, że Lonker Sessions to album w zasadzie dodatkowy, trochę zbieranina, trochę kombinowany. Nie jestem zwolennikiem zbyt dużej płodności fonograficznej, łatwo się wtedy rozmienić na drobne.
Dałem też tej płycie więcej czasu, bo już zdarzało mi się łyknąć materiał z tych psychodelicznych, zachwycić, a potem po tygodniach patrzeć na niego jak na wypłowiałą historię z poczuciem, że dałem się omamić i zwyczajnie zrobić w balona.
Nie traktuję Lonker Sessions jak standardowej płyty. Wydaje mi się nieskładna i jakoś wewnętrznie niespójna. Nie stworzona z zamysłem, a zmontowana na zasadzie „mamy nowy staf, to puszczajmy”. A ponieważ lubię takie nieoficjalne sytuacje, to całkiem mi to odpowiada. Przypuszczam, że tak samo niemałej grupce fanów zespołu, oczekujących na "pełnoprawną” płytę (zapowiedzianą na 2018).
Lonker Sessions niby nie zaskakuje niczym nowym. To Lonker See, które doskonale znamy, które wypracowało swoje brzmienie i swój złoty patent na zainfekowaną yassem gitarową psychodelę. Jak to możliwe, że wciąż grają „to samo” i ciągle mogą być tak rajcujący?
Odpowiedź jest dosyć prosta. To zajebisty zespół i świetni muzycy. Warto prześledzić, jak wiele wątków znajdziemy w otwierającym Dark Mother: nojzowe gitary, dream popowo/shoegazowe partie z damski wokalem, rytmiczne post/space rockowe fundamenty, po te wszystkie bajeczne jazzowe ozdobniki.
Awaking odbieram już jako droczenie się z słuchaczem (przez pierwszych 6 minut naprawdę mało się tam dzieje i rozumiem, że w tej muzyce gra wstępna jest równie ważna co w życiu, ale z drugiej strony tych 6 minut to niekiedy pół albumu niektórych kapel). Następujące później dwie minuty gęstego psychodelicznego wywaru ze świdrującym saksem i gromiącą perkusją wybijają mi jednak narzekanie z głowy. Nic nie zapowiada tego, że za chwilę będzie piosenkowo. Podobnie próżno szukać zwiastunów noise rockowego, sonicznego wręcz zagęszczenia, które przychodzi później. O finale nie wspominając. Więc co, jednak granie psychodelii nie musi oznaczać stagnacji, pałowania się jednym motywem.
Potęga Lonker See tkwi właśnie w tym, że bez problemu odnajdują się w piosenkowym graniu, repetytywnych psychrockach, gitarowych jazgotach, jazzowych improwizacjach czy ambientach. Szarlatani.
Wracając do zawartości Lonker Sessions. Mamy jeszcze niemal 20-minutowe [sic!] New Dawn z udziałem Artura Krychowiaka aka Nowa Ziemia i Michała Miegonia, w klasyczny lonkerowy sposób wyłaniające się dostojnie z ambientowych mgieł i wędrujące w niebywale dobre i głośne impro. Rewelacja. Jest jeszcze The element czyli improwizacja na sax (Gadecki) i perkusję (Gos), ale ja tutaj odpadam, nie kumam klimatów free. Druga płyta – bo nie wspomniałem, że to dwupłytowe wydawnictwo – to zarejestrowany koncert z Olsztyna. Dobra namiastka tego, co Lonker See potrafią zrobić z człowiekiem ze sceny.
Z tego jakże szerokiego frontu nowej polskiej psychodelii Lonker See wydają mi się zespołem najbardziej „tru” w tym co robią, jednocześnie o największym potencjale inwencji i muzycznej witalności. Moda przejdzie, hajp się skończy, a Lonker See wyjdą z tego bez draśnięcia.
Wyd. Music Is The Weapon
Źródełko z nową polską psychodelią zdaje się niewyczerpalne. Ale zauważam już pewne zużycie (przynajmniej u siebie, choć nie tylko) płytami opartymi na kilku dźwiękach i numerami po 15 minut. Dlatego z pewnym niepokojem sięgnąłem po nowe Lonker See, zwłaszcza mając na uwadze to, że Lonker Sessions to album w zasadzie dodatkowy, trochę zbieranina, trochę kombinowany. Nie jestem zwolennikiem zbyt dużej płodności fonograficznej, łatwo się wtedy rozmienić na drobne.
Dałem też tej płycie więcej czasu, bo już zdarzało mi się łyknąć materiał z tych psychodelicznych, zachwycić, a potem po tygodniach patrzeć na niego jak na wypłowiałą historię z poczuciem, że dałem się omamić i zwyczajnie zrobić w balona.
Nie traktuję Lonker Sessions jak standardowej płyty. Wydaje mi się nieskładna i jakoś wewnętrznie niespójna. Nie stworzona z zamysłem, a zmontowana na zasadzie „mamy nowy staf, to puszczajmy”. A ponieważ lubię takie nieoficjalne sytuacje, to całkiem mi to odpowiada. Przypuszczam, że tak samo niemałej grupce fanów zespołu, oczekujących na "pełnoprawną” płytę (zapowiedzianą na 2018).
Lonker Sessions niby nie zaskakuje niczym nowym. To Lonker See, które doskonale znamy, które wypracowało swoje brzmienie i swój złoty patent na zainfekowaną yassem gitarową psychodelę. Jak to możliwe, że wciąż grają „to samo” i ciągle mogą być tak rajcujący?
Odpowiedź jest dosyć prosta. To zajebisty zespół i świetni muzycy. Warto prześledzić, jak wiele wątków znajdziemy w otwierającym Dark Mother: nojzowe gitary, dream popowo/shoegazowe partie z damski wokalem, rytmiczne post/space rockowe fundamenty, po te wszystkie bajeczne jazzowe ozdobniki.
Awaking odbieram już jako droczenie się z słuchaczem (przez pierwszych 6 minut naprawdę mało się tam dzieje i rozumiem, że w tej muzyce gra wstępna jest równie ważna co w życiu, ale z drugiej strony tych 6 minut to niekiedy pół albumu niektórych kapel). Następujące później dwie minuty gęstego psychodelicznego wywaru ze świdrującym saksem i gromiącą perkusją wybijają mi jednak narzekanie z głowy. Nic nie zapowiada tego, że za chwilę będzie piosenkowo. Podobnie próżno szukać zwiastunów noise rockowego, sonicznego wręcz zagęszczenia, które przychodzi później. O finale nie wspominając. Więc co, jednak granie psychodelii nie musi oznaczać stagnacji, pałowania się jednym motywem.
Potęga Lonker See tkwi właśnie w tym, że bez problemu odnajdują się w piosenkowym graniu, repetytywnych psychrockach, gitarowych jazgotach, jazzowych improwizacjach czy ambientach. Szarlatani.
Wracając do zawartości Lonker Sessions. Mamy jeszcze niemal 20-minutowe [sic!] New Dawn z udziałem Artura Krychowiaka aka Nowa Ziemia i Michała Miegonia, w klasyczny lonkerowy sposób wyłaniające się dostojnie z ambientowych mgieł i wędrujące w niebywale dobre i głośne impro. Rewelacja. Jest jeszcze The element czyli improwizacja na sax (Gadecki) i perkusję (Gos), ale ja tutaj odpadam, nie kumam klimatów free. Druga płyta – bo nie wspomniałem, że to dwupłytowe wydawnictwo – to zarejestrowany koncert z Olsztyna. Dobra namiastka tego, co Lonker See potrafią zrobić z człowiekiem ze sceny.
Z tego jakże szerokiego frontu nowej polskiej psychodelii Lonker See wydają mi się zespołem najbardziej „tru” w tym co robią, jednocześnie o największym potencjale inwencji i muzycznej witalności. Moda przejdzie, hajp się skończy, a Lonker See wyjdą z tego bez draśnięcia.
Wyd. Music Is The Weapon
komentarze