Nie wiem za bardzo od czego zacząć, bo świnoujski Ludojad to bardziej zjawisko niż zespół.
Zjawisko w swojej niezwykłości wykraczające poza muzykę. Ten artystyczny rozpierdol, który słychać w ich twórczości zdaje się być emanacją ogólnej postawy życiowej. Warto tutaj zauważyć, że Ludojad w tym roku obchodzi 7-lecie działalności i właśnie nakładem Cali Zieloni wypuścił debiut. Nie do końca wiem jakie były losy tego materiału, ale mogę podejrzewać, że panowie nie są demonami organizacji, mobilizacji i tzw. ogaru.
W 2010 roku nagrali swój pierwszy materiał w studio Macieja Cieślaka. Jednak nie został on nigdy oficjalnie wydany. To, co ukazało się teraz pod szyldem „Lec Go” nagrano z kolei w 2012 roku, czyli niedawno, moment dosłownie, bo drobnych 5 lat temu. Pisałem o nich w 2013 roku i Mewa, charyzmatyczny wokalista, mówił wówczas - Nie mamy jeszcze wydawcy, ale chcielibyśmy żeby to była najlepsza firma na świecie, dzięki której zrobimy oszałamiającą międzynarodową karierę. Na szczęście szybciutko, bo w 4 lata znaleźli wydawcę.
„Lec Go” mieści sporo fajnych, kwaśnych funków czy wartkich, niesparciałych, a pachnących dobrą bibą jazzów (uwielbiam klip do Watch Wah - link wyżej), czy trochę jajcarskiego disco. Ale jajcarskość Ludojada nie jest przaśna, a wynika bardziej z tego, że u nich wszystko pływa w sosie absurdu; przy czym nie do końca wiadomo, czy to wszystko jest żartem, wielką muzyczną zgrywą, pastiszem, czy może oni tak na serio. To uczucie bardzo sobie chwalę.
No i najważniejsze – wszystko zagrane jest z nadmorskim flow, trąby gadają jak trzeba, basy pięknie pierdzą; zgadza się, nawet jak sięgają po płynące regowe rytmy okraszone jakimiś dziwnymi orientalnymi wstawkami.
Nie miałem okazji ich nigdy widzieć na żywo, ale sam charakter tych nagrań podpowiada, że płyta nie złapie pewnie choćby połowy z tego melanżu, jaki potrafią rozkręcić na scenie.
Zjawisko w swojej niezwykłości wykraczające poza muzykę. Ten artystyczny rozpierdol, który słychać w ich twórczości zdaje się być emanacją ogólnej postawy życiowej. Warto tutaj zauważyć, że Ludojad w tym roku obchodzi 7-lecie działalności i właśnie nakładem Cali Zieloni wypuścił debiut. Nie do końca wiem jakie były losy tego materiału, ale mogę podejrzewać, że panowie nie są demonami organizacji, mobilizacji i tzw. ogaru.
W 2010 roku nagrali swój pierwszy materiał w studio Macieja Cieślaka. Jednak nie został on nigdy oficjalnie wydany. To, co ukazało się teraz pod szyldem „Lec Go” nagrano z kolei w 2012 roku, czyli niedawno, moment dosłownie, bo drobnych 5 lat temu. Pisałem o nich w 2013 roku i Mewa, charyzmatyczny wokalista, mówił wówczas - Nie mamy jeszcze wydawcy, ale chcielibyśmy żeby to była najlepsza firma na świecie, dzięki której zrobimy oszałamiającą międzynarodową karierę. Na szczęście szybciutko, bo w 4 lata znaleźli wydawcę.



„Lec Go” mieści sporo fajnych, kwaśnych funków czy wartkich, niesparciałych, a pachnących dobrą bibą jazzów (uwielbiam klip do Watch Wah - link wyżej), czy trochę jajcarskiego disco. Ale jajcarskość Ludojada nie jest przaśna, a wynika bardziej z tego, że u nich wszystko pływa w sosie absurdu; przy czym nie do końca wiadomo, czy to wszystko jest żartem, wielką muzyczną zgrywą, pastiszem, czy może oni tak na serio. To uczucie bardzo sobie chwalę.
No i najważniejsze – wszystko zagrane jest z nadmorskim flow, trąby gadają jak trzeba, basy pięknie pierdzą; zgadza się, nawet jak sięgają po płynące regowe rytmy okraszone jakimiś dziwnymi orientalnymi wstawkami.
Nie miałem okazji ich nigdy widzieć na żywo, ale sam charakter tych nagrań podpowiada, że płyta nie złapie pewnie choćby połowy z tego melanżu, jaki potrafią rozkręcić na scenie.
komentarze