Maszyny i Motyle znów dewastują zmysły.
Ten zespół przed trzema laty dokopał bardzo dobrym debiutem. Nerwowy "Rój dronów" z tamtej płyty, a zwłaszcza chorobliwy "REC" to były utwory, których się nie zapomina. Teraz duet z Warki aplikuje nam nowe wydawnictwo i jest to kolejna obfita dawka noise`u zmieszanego z industrialem, ale są też pewne innowacje...
Abum jest krótszy (czas trwania „Czasu” to 41 minut) oraz bardziej eklektyczny. Już pierwszy numer może być niespodzianką dla tych, którzy znają poprzednie dokonania zespołu. "Inercja" to jeden z kilku fragmentów, w którym pojawia się wokal Grzegorza. Na poprzedniej płycie były głosy, szepty itp., ale wokalu nie uświadczyliśmy. Poza tym perkusja w całości jest programowana, co można uznać za ryzykowną decyzję. Jednak nie uważam, by zabiło to żywiołowość przekazu Maszyn i Motyli. Gitary i inne żywe instrumenty skutecznie równoważą proporcje i elektronika nie dominuje.
"Czas" to dziesięć utworów, w tym trzy „Elektrony”, które można nazwać przerywnikami tudzież łącznikami. Szczególnie odpowiada mi trzeci z nich, wyróżniający partią fletu. Muzycy bawią się zresztą tytułami, bo mamy wśród nich "Chwilę" oraz "Moment", który jest jednym z najlepszych fragmentów albumu. To 5 minut kosmicznego niepokoju, intensywna przejażdżka przez odrealnione sfery i wręcz gotowy podkład do jakiegoś thrillera science-fiction. Wiem, że Maszyniści dbają o wizualny aspekt swych działań. Grali swego czasu nawet na Festiwalu Sztuk Audiowizualnych "Depresja" w Ciechocinku, więc to może tłumaczyć trochę "osobliwe" brzmienia na tej płycie.
Najdłuższy w tym zestawie, monumentalny utwór "Rany" zaczyna się bezkompromisowym atakiem perkusyjnym, a przez kolejne 13 minut temat rozwija się w drapieżny, polirytmiczny metal, który pod koniec uspokaja wokal. Ten kawałek kojarzy mi się z tym, co lata temu na naszej alternatywnej scenie grał Kobong (a potem wyrosła na jego gruzach Neuma). To podobne struktury brzmieniowe i sposób komponowania.
Finał płyty czyli "Inercyja" najpierw przygniata basowym wstępem, by potem rozpłynąć się w melodyjnych motywach. Takie wrażenia wywołuje pojawiający się tu akordeon (obsługiwany przez Grzegorza). Ten fajny epilog w pewnym momencie dość gwałtownie się urywa. Oby tak nie było z historią zespołu, bo „Czas” to pozycja, która wzbudza apetyt na kolejne dokonania.
Ten zespół przed trzema laty dokopał bardzo dobrym debiutem. Nerwowy "Rój dronów" z tamtej płyty, a zwłaszcza chorobliwy "REC" to były utwory, których się nie zapomina. Teraz duet z Warki aplikuje nam nowe wydawnictwo i jest to kolejna obfita dawka noise`u zmieszanego z industrialem, ale są też pewne innowacje...
Abum jest krótszy (czas trwania „Czasu” to 41 minut) oraz bardziej eklektyczny. Już pierwszy numer może być niespodzianką dla tych, którzy znają poprzednie dokonania zespołu. "Inercja" to jeden z kilku fragmentów, w którym pojawia się wokal Grzegorza. Na poprzedniej płycie były głosy, szepty itp., ale wokalu nie uświadczyliśmy. Poza tym perkusja w całości jest programowana, co można uznać za ryzykowną decyzję. Jednak nie uważam, by zabiło to żywiołowość przekazu Maszyn i Motyli. Gitary i inne żywe instrumenty skutecznie równoważą proporcje i elektronika nie dominuje.
"Czas" to dziesięć utworów, w tym trzy „Elektrony”, które można nazwać przerywnikami tudzież łącznikami. Szczególnie odpowiada mi trzeci z nich, wyróżniający partią fletu. Muzycy bawią się zresztą tytułami, bo mamy wśród nich "Chwilę" oraz "Moment", który jest jednym z najlepszych fragmentów albumu. To 5 minut kosmicznego niepokoju, intensywna przejażdżka przez odrealnione sfery i wręcz gotowy podkład do jakiegoś thrillera science-fiction. Wiem, że Maszyniści dbają o wizualny aspekt swych działań. Grali swego czasu nawet na Festiwalu Sztuk Audiowizualnych "Depresja" w Ciechocinku, więc to może tłumaczyć trochę "osobliwe" brzmienia na tej płycie.
Najdłuższy w tym zestawie, monumentalny utwór "Rany" zaczyna się bezkompromisowym atakiem perkusyjnym, a przez kolejne 13 minut temat rozwija się w drapieżny, polirytmiczny metal, który pod koniec uspokaja wokal. Ten kawałek kojarzy mi się z tym, co lata temu na naszej alternatywnej scenie grał Kobong (a potem wyrosła na jego gruzach Neuma). To podobne struktury brzmieniowe i sposób komponowania.
Finał płyty czyli "Inercyja" najpierw przygniata basowym wstępem, by potem rozpłynąć się w melodyjnych motywach. Takie wrażenia wywołuje pojawiający się tu akordeon (obsługiwany przez Grzegorza). Ten fajny epilog w pewnym momencie dość gwałtownie się urywa. Oby tak nie było z historią zespołu, bo „Czas” to pozycja, która wzbudza apetyt na kolejne dokonania.
komentarze