Po czterech długich latach, jakie minęły od premiery znakomitego „ADHD”, Riverside powraca z nowym studyjnym albumem. Zespół zaskakuje przy tym odświeżonym brzmieniem i zwrotem w stronę korzennego hard rocka rodem z lat 70-tych.
Popularny w Polsce warszawski kwartet to obecnie także jeden z niewielu naszych muzycznych towarów eksportowych. Grupa od lat jest doceniana na zachodzie, gdzie zyskała już sobie całkiem pokaźne grono wielbicieli. Do tej pory tkwiła wciąż jednak w niszy progresywnego grania, a co za tym idzie trafiała do dość specyficznej grupy fanów. Nowy album może to zmienić…
Po wydaniu w 2009 roku, świetnie przyjętego, „Anno Domini High Definition” panowie z Riverside postanowili wskoczyć na nowe muzyczne tory i odświeżyć dotychczasową formułę swojego grania. Przyszedł więc czas na dłuższą przerwę i poszukiwanie odpowiedniego kierunku. Na kolejny długogrający materiał musieliśmy zatem poczekać wyjątkowo aż cztery lata. Było jednak warto, dostajemy bowiem bardzo dobrą płytę, na której zgodnie ze zapowiedziami widać duże zmiany. Zespół serwuje nam tu świetnie znane „riversidowe” klimaty, zgrabnie pożenione z klasycznym hard- i blues rockiem. Całość jest przy tym znacznie spokojniejsza i bardziej refleksyjna od poprzednich longplayów. Zaskakiwać może forma utworów. Akronim tytułu krążka (SoNGS) zobowiązuje i faktycznie muzycy postanowili zmierzyć się tym razem z bardziej tradycyjną formą kompozycji. Jak sami przyznają „Shrine of the New Generation Slaves” to po prostu zbiór ambitnych piosenek.
Wydawnictwo rozpoczyna się od wyraźnego ukłonu w stronę starych fanów. „New Generation Slave” to oldschoolowe progrockowe granie, w którym widać fascynację Genesis, Rush czy Porcupine Tree. Kolejny na płycie „The Depth of Self-Delusion” to już zapowiedź czekających nas dalej niespodzianek, chodź i tu czasem jeszcze słychać dawne fascynacje grupy. Ta spokojna i niezwykle melodyjna perełka to z pewnością jeden z lepszych utworów w tym zestawie, a pewnie też i w całej dyskografii Riverside. Singlowe „Celebrity Touch” to już prawdziwie hard rockowe uderzenie. Chwytliwy „purplowski” riff, Hammondy á la Jon Lord i świetna sekcja rytmiczna. Murowany koncertowy hit. Czwarte na CD „We Got Used To Us” to natomiast niczym niewyróżniająca się, oparta na pianinie, przygnębiająca ballada. Ot taki przyzwoity przerywnik po którym otrzymujemy znacznie smaczniejsze kąski. Za sprawą „Feel Like Falling” na krótką chwilę wracamy do żywszego, rockowego grania po którym trafiamy na duszne, snujące się „Deprived”. Moogowskie syntezatory, przykryte odrobiną zawiesistej psychodelii i świetna partia saksofonu w wykonaniu Marcina Odyńca – przepiękne. Na koniec dwa jakże różniące się od siebie utwory, tzn. monstrum w postaci trzynastominutowego „Eskalator Shine” i króciutka „Coda”. Ten pierwszy imponuje wyobraźnią twórców i przepychem aranżacji, drugi zaskakuje natomiast wręcz ascetyczną budową i akustycznym instrumentarium.
Oczekiwana fanów wobec tej płyty były spore i Riverside z całą pewnością im sprostało. Świeża rockowa energia w połączeniu z niesamowicie dopracowanymi i pełnymi niuansów kompozycjami sprawia, że słuchacz tonie w tym albumie na długie godziny.
Miejsce w sieci:
Facebook
Piotr Samołyk
Popularny w Polsce warszawski kwartet to obecnie także jeden z niewielu naszych muzycznych towarów eksportowych. Grupa od lat jest doceniana na zachodzie, gdzie zyskała już sobie całkiem pokaźne grono wielbicieli. Do tej pory tkwiła wciąż jednak w niszy progresywnego grania, a co za tym idzie trafiała do dość specyficznej grupy fanów. Nowy album może to zmienić…
Po wydaniu w 2009 roku, świetnie przyjętego, „Anno Domini High Definition” panowie z Riverside postanowili wskoczyć na nowe muzyczne tory i odświeżyć dotychczasową formułę swojego grania. Przyszedł więc czas na dłuższą przerwę i poszukiwanie odpowiedniego kierunku. Na kolejny długogrający materiał musieliśmy zatem poczekać wyjątkowo aż cztery lata. Było jednak warto, dostajemy bowiem bardzo dobrą płytę, na której zgodnie ze zapowiedziami widać duże zmiany. Zespół serwuje nam tu świetnie znane „riversidowe” klimaty, zgrabnie pożenione z klasycznym hard- i blues rockiem. Całość jest przy tym znacznie spokojniejsza i bardziej refleksyjna od poprzednich longplayów. Zaskakiwać może forma utworów. Akronim tytułu krążka (SoNGS) zobowiązuje i faktycznie muzycy postanowili zmierzyć się tym razem z bardziej tradycyjną formą kompozycji. Jak sami przyznają „Shrine of the New Generation Slaves” to po prostu zbiór ambitnych piosenek.
Wydawnictwo rozpoczyna się od wyraźnego ukłonu w stronę starych fanów. „New Generation Slave” to oldschoolowe progrockowe granie, w którym widać fascynację Genesis, Rush czy Porcupine Tree. Kolejny na płycie „The Depth of Self-Delusion” to już zapowiedź czekających nas dalej niespodzianek, chodź i tu czasem jeszcze słychać dawne fascynacje grupy. Ta spokojna i niezwykle melodyjna perełka to z pewnością jeden z lepszych utworów w tym zestawie, a pewnie też i w całej dyskografii Riverside. Singlowe „Celebrity Touch” to już prawdziwie hard rockowe uderzenie. Chwytliwy „purplowski” riff, Hammondy á la Jon Lord i świetna sekcja rytmiczna. Murowany koncertowy hit. Czwarte na CD „We Got Used To Us” to natomiast niczym niewyróżniająca się, oparta na pianinie, przygnębiająca ballada. Ot taki przyzwoity przerywnik po którym otrzymujemy znacznie smaczniejsze kąski. Za sprawą „Feel Like Falling” na krótką chwilę wracamy do żywszego, rockowego grania po którym trafiamy na duszne, snujące się „Deprived”. Moogowskie syntezatory, przykryte odrobiną zawiesistej psychodelii i świetna partia saksofonu w wykonaniu Marcina Odyńca – przepiękne. Na koniec dwa jakże różniące się od siebie utwory, tzn. monstrum w postaci trzynastominutowego „Eskalator Shine” i króciutka „Coda”. Ten pierwszy imponuje wyobraźnią twórców i przepychem aranżacji, drugi zaskakuje natomiast wręcz ascetyczną budową i akustycznym instrumentarium.
Oczekiwana fanów wobec tej płyty były spore i Riverside z całą pewnością im sprostało. Świeża rockowa energia w połączeniu z niesamowicie dopracowanymi i pełnymi niuansów kompozycjami sprawia, że słuchacz tonie w tym albumie na długie godziny.
Miejsce w sieci:
Piotr Samołyk
komentarze