W drugim tygodniu października premierę miała debiutancka płyta grupy Tania O. Już na początku możemy uchylić rąbka tajemnicy, że to debiut jak najbardziej udany…
Co możemy wam o nich powiedzieć? To warszawski kwartet. Nazywali się Tania Odzież, ale po zmianie nazwy znacznie poszerzyli pole jej interpretacji. Mają też za perkusją dziewczynę, co jak wiadomo daje przynajmniej kilka punktów więcej w rubryce cool. Ale nas najbardziej oczywiście interesuje co i jak grają…
W skrócie jest to oldskulowy rock’n’roll, o całkiem sporej ilości odcieni. Charakterystyczne, brudne ale jednocześnie miłe dla ucha brzmienie, skojarzyć się może z The Phantoms. I to bynajmniej nie przypadek, bo połowa składu Taniej O pochodzi właśnie z Phantomsów.
Rock’n’roll Taniej O nie jest jednak typowym powielaniem wzorców z lat 60 czy 70. Podkreślają, że nie chcą grać rzeczy nawiązujących do klasyków gatunku, raczej – jeśli już – to do mniej znanych dziwolągów jak The Monks (koniecznie przeczytajcie ich historię). Przykład The Monks pasuje tu jak ulał, bo i Tania O gra coś pomiędzy brudnym big bitem, rock’n’rollem i psychodelicznym rockiem.
W 13 piosenkach, które zmieścili na debiucie sprawnie lawirują między tymi elementami, serwując mocno nieprzewidywalną zawartość. Brzmią surowo i brudno, jednocześnie chętnie sięgając po wyraźnie zaznaczony piosenkowy układ zwrotka-refren. Pokręcone to i intrygujące, bo niby mamy taką ot zwykłą, miłą pioseneczkę jak „Terrible Dancer”, ale nie zostawiają jej w takiej formie, lecz dokładają fałszujący klawisz, a na sam koniec Michał wydziera się zupełnie nieczysto.
Świetne „One Shoe”, o spacerze w jednym bucie jest tak amerykańskie, że to już niemal psychobilly, z momentami wręcz punkowymi, ale i z balladowymi przystankami. Równie mocno porywają mnie „My Head” z fajnym, brudnym riffem; zaśpiewany z nonszalancją i porwany rytmicznie „Billy” czy pozornie groźny ”King Kong” z miłym damskim chórkiem. Swobodne przechodzenie z psychodelicznych i ostrych fragmentów w big-bitowe granie o kolorowym rumieńcu, wychodzi im znakomicie. Jakże smakuje „Seventeen”, o doorsowym obliczu (porównań do klasyków jednak nie unikną). Przesterowana gitara robi kapitalny bałagan w tej przyjemnie płynącej psychodelicznej piosence. Zwróciłbym jeszcze uwagę na pokręconą, cyrkową „Would You Be Mine” i zwłaszcza na odstającą od reszty albumu, mroczną i bardziej cave’ową „I'll Never Have You”. Zespół żegna się z nami skocznym rock’n’rollem w postaci „You're a Drug”.
Czy jest jeszcze miejsce dla kolejnego bandu odgrzewającego minione rockowe lata? Jeśli robi to tak niekonwencjonalnie i inteligentnie jak Tania O to jak najbardziej. Bez sztampy, bez nudy, bez kalkowania - słowem, wyszedł im kawał porządnej płyty, która powinna walać się na wysokich miejscach w tegorocznych podsumowaniach debiutów.
Tania O w sieci
Co możemy wam o nich powiedzieć? To warszawski kwartet. Nazywali się Tania Odzież, ale po zmianie nazwy znacznie poszerzyli pole jej interpretacji. Mają też za perkusją dziewczynę, co jak wiadomo daje przynajmniej kilka punktów więcej w rubryce cool. Ale nas najbardziej oczywiście interesuje co i jak grają…
W skrócie jest to oldskulowy rock’n’roll, o całkiem sporej ilości odcieni. Charakterystyczne, brudne ale jednocześnie miłe dla ucha brzmienie, skojarzyć się może z The Phantoms. I to bynajmniej nie przypadek, bo połowa składu Taniej O pochodzi właśnie z Phantomsów.
Rock’n’roll Taniej O nie jest jednak typowym powielaniem wzorców z lat 60 czy 70. Podkreślają, że nie chcą grać rzeczy nawiązujących do klasyków gatunku, raczej – jeśli już – to do mniej znanych dziwolągów jak The Monks (koniecznie przeczytajcie ich historię). Przykład The Monks pasuje tu jak ulał, bo i Tania O gra coś pomiędzy brudnym big bitem, rock’n’rollem i psychodelicznym rockiem.
W 13 piosenkach, które zmieścili na debiucie sprawnie lawirują między tymi elementami, serwując mocno nieprzewidywalną zawartość. Brzmią surowo i brudno, jednocześnie chętnie sięgając po wyraźnie zaznaczony piosenkowy układ zwrotka-refren. Pokręcone to i intrygujące, bo niby mamy taką ot zwykłą, miłą pioseneczkę jak „Terrible Dancer”, ale nie zostawiają jej w takiej formie, lecz dokładają fałszujący klawisz, a na sam koniec Michał wydziera się zupełnie nieczysto.
Świetne „One Shoe”, o spacerze w jednym bucie jest tak amerykańskie, że to już niemal psychobilly, z momentami wręcz punkowymi, ale i z balladowymi przystankami. Równie mocno porywają mnie „My Head” z fajnym, brudnym riffem; zaśpiewany z nonszalancją i porwany rytmicznie „Billy” czy pozornie groźny ”King Kong” z miłym damskim chórkiem. Swobodne przechodzenie z psychodelicznych i ostrych fragmentów w big-bitowe granie o kolorowym rumieńcu, wychodzi im znakomicie. Jakże smakuje „Seventeen”, o doorsowym obliczu (porównań do klasyków jednak nie unikną). Przesterowana gitara robi kapitalny bałagan w tej przyjemnie płynącej psychodelicznej piosence. Zwróciłbym jeszcze uwagę na pokręconą, cyrkową „Would You Be Mine” i zwłaszcza na odstającą od reszty albumu, mroczną i bardziej cave’ową „I'll Never Have You”. Zespół żegna się z nami skocznym rock’n’rollem w postaci „You're a Drug”.
Czy jest jeszcze miejsce dla kolejnego bandu odgrzewającego minione rockowe lata? Jeśli robi to tak niekonwencjonalnie i inteligentnie jak Tania O to jak najbardziej. Bez sztampy, bez nudy, bez kalkowania - słowem, wyszedł im kawał porządnej płyty, która powinna walać się na wysokich miejscach w tegorocznych podsumowaniach debiutów.
Tania O w sieci
komentarze