Nie znacie ich prawda? Polecamy szybko nadrobić, bo ich debiutancka płyta „Missing” może odbić się szerszym echem.
Na mapie ulokować ich łatwiej, bo pochodzą z Warszawy. Jest ich siedmiu, w tym szczęściu polskich muzyków oraz pewien ładnie śpiewający pan z zagranicy, czyli Sean Palmer. Trudniej za to krótko napisać co grają, ale oczywiście spróbujemy.
Długogrający debiut poprzedzał dwuścieżkowy singiel, zwiastujący, że będziemy mieli do czynienia z nagraniami najwyższej jakości i w rzadko uczęszczanej ostatnio stylistyce. O ile z nową siłą powraca na salony leciwy już ostry gitarowy rock i stoner rock, o tyle w rejony nieco hippisowskiego grania zagląda już mało kto. The White Kites odkurza te brzmienia w fantastycznym stylu i dorzuca wiele od siebie. Singlowe piosenki (jedna z udziałem Oli Bilińskiejz Płynów i Babadag) świadczą o tym najlepiej. Jak wygląda sprawa z longplayem?
Fachowa robota! Nagrania są dopieszczono brzmieniowo, instrumenty brzmią odpowiednio selektywnie, przy czym nie ma absolutnie uczucia sterylności czy plastiku. Jest w tym świeżość, przestrzeń i dynamika. Prawdziwe cudeńko.
A muzycznie jest nie mniej intrygująco. Oldskulowy psychodeliczny rock podany jest w niekonwencjonalny sposób, ze sporą dawką miejskiego folku. Hippisowskie klimaty spod znaku Yes, czy The Great Society, mieszają się tu z rozmachem i patosem Queenu, podsypane cyrkową lekkością i skocznością. Jest przez to i bajkowo i psychodelicznie, a wszystko to przeplata się ze sobą w prawdziwym kalejdoskopie nastrojów. Równie łatwo wyczujemy nawiązania do Genesis i Floydów, do których zespół otwarcie się przyznaje.
Kompozycje zawarte na „Missing” to w większości dłuższe suity, stworzone jak kanon gatunku przykazał - poszatkowane są fragmentami rockowych przyspieszeń i balladowych przestojów. Niesamowity efekt daje częste użycie fleta, przez co całość zyskuje folkowy charakter i pachnie naturą. Z kolei użycie dzwoneczków i pianina tworzy aurę czegoś tajemniczego i bajowego. To po krótce o tym co najlepsze: „Percival Buck” brzmi świetnie, psychodelicznie, pink floydowo. „When Will May Return” usypia tylko na chwilę, by zaraz potem dać porządnego kopa. „Beyond the Furthest Star” łagodnie hipnotyzuje przez prawie 7 minut, a „Turtle's Back” nosi ślady wręcz rock opery lub musicalu. „Should You Wait For Me” to kompromis między miejskim folkiem a hippisowskim graniem z lat ’60.
The White Kites specjalizują się też w urokliwych balladkach ( „The Foreigner”; „The Missing”).
Gdyby ta płyta powstała w latach, gdy kapele uznawane dziś za wybitne wyrastały jak grzyby po deszczu, śmiem sądzić, że dorobić by się mogła miana legendarnej. A dziś? Ciężko stwierdzić, czy poruszy tłumy. Potencjał ku temu ma przeogromny.
The White Kites w sieci
Na mapie ulokować ich łatwiej, bo pochodzą z Warszawy. Jest ich siedmiu, w tym szczęściu polskich muzyków oraz pewien ładnie śpiewający pan z zagranicy, czyli Sean Palmer. Trudniej za to krótko napisać co grają, ale oczywiście spróbujemy.
Długogrający debiut poprzedzał dwuścieżkowy singiel, zwiastujący, że będziemy mieli do czynienia z nagraniami najwyższej jakości i w rzadko uczęszczanej ostatnio stylistyce. O ile z nową siłą powraca na salony leciwy już ostry gitarowy rock i stoner rock, o tyle w rejony nieco hippisowskiego grania zagląda już mało kto. The White Kites odkurza te brzmienia w fantastycznym stylu i dorzuca wiele od siebie. Singlowe piosenki (jedna z udziałem Oli Bilińskiejz Płynów i Babadag) świadczą o tym najlepiej. Jak wygląda sprawa z longplayem?
Fachowa robota! Nagrania są dopieszczono brzmieniowo, instrumenty brzmią odpowiednio selektywnie, przy czym nie ma absolutnie uczucia sterylności czy plastiku. Jest w tym świeżość, przestrzeń i dynamika. Prawdziwe cudeńko.
A muzycznie jest nie mniej intrygująco. Oldskulowy psychodeliczny rock podany jest w niekonwencjonalny sposób, ze sporą dawką miejskiego folku. Hippisowskie klimaty spod znaku Yes, czy The Great Society, mieszają się tu z rozmachem i patosem Queenu, podsypane cyrkową lekkością i skocznością. Jest przez to i bajkowo i psychodelicznie, a wszystko to przeplata się ze sobą w prawdziwym kalejdoskopie nastrojów. Równie łatwo wyczujemy nawiązania do Genesis i Floydów, do których zespół otwarcie się przyznaje.
Kompozycje zawarte na „Missing” to w większości dłuższe suity, stworzone jak kanon gatunku przykazał - poszatkowane są fragmentami rockowych przyspieszeń i balladowych przestojów. Niesamowity efekt daje częste użycie fleta, przez co całość zyskuje folkowy charakter i pachnie naturą. Z kolei użycie dzwoneczków i pianina tworzy aurę czegoś tajemniczego i bajowego. To po krótce o tym co najlepsze: „Percival Buck” brzmi świetnie, psychodelicznie, pink floydowo. „When Will May Return” usypia tylko na chwilę, by zaraz potem dać porządnego kopa. „Beyond the Furthest Star” łagodnie hipnotyzuje przez prawie 7 minut, a „Turtle's Back” nosi ślady wręcz rock opery lub musicalu. „Should You Wait For Me” to kompromis między miejskim folkiem a hippisowskim graniem z lat ’60.
The White Kites specjalizują się też w urokliwych balladkach ( „The Foreigner”; „The Missing”).
Gdyby ta płyta powstała w latach, gdy kapele uznawane dziś za wybitne wyrastały jak grzyby po deszczu, śmiem sądzić, że dorobić by się mogła miana legendarnej. A dziś? Ciężko stwierdzić, czy poruszy tłumy. Potencjał ku temu ma przeogromny.
The White Kites w sieci
komentarze