Karol Schwarz ze swoją ekipą gwiazd zmienia oblicze na łagodniejsze.
W pamięci wciąż mam płytę KSAS „Rozewie”, eksperymentalną nawet zbyt mocno, balansującą na granicy przyswajalności, czy wręcz słuchalności. Pisząc te słowa słucham „Krasnoludków” i po prostu mam pewność, że to muza hm… no mocno odległa od określenia „dla mas”.
I dlatego też „Hi, Mom” zaskakuje łagodnością czy wręcz medytacyjnym nastrojem. I ma wielką siłę w ów nastrój wprowadzania. Już od „I'm Not Afraid Of Death” płyniemy w swobodnie unoszących się oparach muzyki KSAS – korzenne djembe, niespieszące się nigdzie klawisze i szugejozowo rozmyta gitara wraz z równie mało wyraźnymi wokalami tworzą odpowiednie ku temu warunki. Zachwycam się złowrogim „Neurotic”, czyli coverem z repertuaru Asi i Kotów. Mrok kontra siły jasne (czyt. prześliczny głos Asi Kuźmy) 0:1. Tak mało, a zarazem tak dużo trzeba by stworzyć powalający utwór (tu mowa o Asi, bo już w kolejnej wersji ten kawałek wypada znakomicie, przypadek?). Wersja KSAS pomału, niewidzialnym gwintem dociska słuchającego w fotel.
„Cudy” w dwóch częściach to 10 minut spokoju w wyraźnie ciemnych odcieniach. Podkreślona sitarem kompozycja tylko na chwilę wychyla się zza gęstej mgły (środkowa głośniejsza partia drugiej części). Uroczy singlowy „One Time”, znowu z głosem Asi Kuźmy (za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że to jeden z najbardziej unikalnych damskich głosów nad Wisłą), rysuje się za to w cieplejszych barwach i z biegiem delikatnie przesuwa ciężar z rockowej balladki ku szugejzowemu finałowi.
Kompletnie rozkłada na łopatki „Letter to” będący szugejozwym diamencikiem. Nie wiem co bardziej mnie kręci, perkusja, bas czy gitara… Po prostu 8 minut wysmakowanej przyjemności. To jak on się rozwija, cudo. Gdyby nie to, że to taki rarytas, można by go skarżyć o zakłócanie spójność nastroju całego albumu. To dawka hałasu, którego na nim znajdziemy dokładnie wyważoną ilość.
Na koniec dostajemy 12 minut rzeźby na sitarze. Choć to nagranie live i sam instrument brzmi płasko, to w towarzystwie basowego pulsu wszystko to wypada odpowiednio przyjemnie kosmicznie.
Zapomniałbym o nowej wersji “Simple Happy Song For Christmas” w wersji letniej - choć na zimę. Tytuł w tym przypadku mówi wszystko.
„Hi, Mom” to najspokojniejsza płyta w dorobku KSAS i nie wiem, czy głównodowodzącemu zmieniły się gusta, czy chciał tylko odpocząć od głośnego eksperymentowania w bardziej ku temu przystępnej atmosferze. Co by nie było, wyszło znakomicie i w tym niepozornym przywitaniu mamy można zatonąć na długie godziny.
KSAS w sieci
W pamięci wciąż mam płytę KSAS „Rozewie”, eksperymentalną nawet zbyt mocno, balansującą na granicy przyswajalności, czy wręcz słuchalności. Pisząc te słowa słucham „Krasnoludków” i po prostu mam pewność, że to muza hm… no mocno odległa od określenia „dla mas”.
I dlatego też „Hi, Mom” zaskakuje łagodnością czy wręcz medytacyjnym nastrojem. I ma wielką siłę w ów nastrój wprowadzania. Już od „I'm Not Afraid Of Death” płyniemy w swobodnie unoszących się oparach muzyki KSAS – korzenne djembe, niespieszące się nigdzie klawisze i szugejozowo rozmyta gitara wraz z równie mało wyraźnymi wokalami tworzą odpowiednie ku temu warunki. Zachwycam się złowrogim „Neurotic”, czyli coverem z repertuaru Asi i Kotów. Mrok kontra siły jasne (czyt. prześliczny głos Asi Kuźmy) 0:1. Tak mało, a zarazem tak dużo trzeba by stworzyć powalający utwór (tu mowa o Asi, bo już w kolejnej wersji ten kawałek wypada znakomicie, przypadek?). Wersja KSAS pomału, niewidzialnym gwintem dociska słuchającego w fotel.
„Cudy” w dwóch częściach to 10 minut spokoju w wyraźnie ciemnych odcieniach. Podkreślona sitarem kompozycja tylko na chwilę wychyla się zza gęstej mgły (środkowa głośniejsza partia drugiej części). Uroczy singlowy „One Time”, znowu z głosem Asi Kuźmy (za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że to jeden z najbardziej unikalnych damskich głosów nad Wisłą), rysuje się za to w cieplejszych barwach i z biegiem delikatnie przesuwa ciężar z rockowej balladki ku szugejzowemu finałowi.
Kompletnie rozkłada na łopatki „Letter to” będący szugejozwym diamencikiem. Nie wiem co bardziej mnie kręci, perkusja, bas czy gitara… Po prostu 8 minut wysmakowanej przyjemności. To jak on się rozwija, cudo. Gdyby nie to, że to taki rarytas, można by go skarżyć o zakłócanie spójność nastroju całego albumu. To dawka hałasu, którego na nim znajdziemy dokładnie wyważoną ilość.
Na koniec dostajemy 12 minut rzeźby na sitarze. Choć to nagranie live i sam instrument brzmi płasko, to w towarzystwie basowego pulsu wszystko to wypada odpowiednio przyjemnie kosmicznie.
Zapomniałbym o nowej wersji “Simple Happy Song For Christmas” w wersji letniej - choć na zimę. Tytuł w tym przypadku mówi wszystko.
„Hi, Mom” to najspokojniejsza płyta w dorobku KSAS i nie wiem, czy głównodowodzącemu zmieniły się gusta, czy chciał tylko odpocząć od głośnego eksperymentowania w bardziej ku temu przystępnej atmosferze. Co by nie było, wyszło znakomicie i w tym niepozornym przywitaniu mamy można zatonąć na długie godziny.
KSAS w sieci
komentarze