Tajemnicza, debiutancka płyta tajemniczego zespołu.
Wiadomo o nich tylko tyle, co wytłuszczone jest w krótkiej notce, przekopiowywanej z uporem maniaka w każdym miejscu Internetu, które o nich wspomniało. Że liderem jest malarz Bronisław Ehrlich, że on pisze teksty i muzykę, i że pomaga mu perkusista Kordian Sikorski. I jeszcze podpowiedź, że dark wave, że neoflok, że noise. I wiadomo, że w kapeli jest ich pięciu, bo widać na zdjęciach. I że z Trójmiasta, bo tam o nich piszą.
No więc mam w ręku ich płytę „Czerń i Cierń”, wydaną w opakowaniu, które zwiastuje silne doznania i to raczej z tych mniej subtelnych. A tytuł napisany jest taką czcionką, że o mało nie czytalibyście właśnie recenzji płyty „Czerp i Cierp”. Ale do rzeczy…
Bruno Światłocień to zimna fala, wyjątkowo gęsta i ciemna i nierwąca, lecz poruszająca się dostojnie i złowrogo zarazem. O takich płytach zawsze będzie się pisało, że to spojrzenie w polskie lata 80, kiedy nowa fala nad Wisłą przeżywała najlepszy czas i była muzyczną oraz tekstową awangardą. Pewnie banał, ale ten gatunek nie lubi innowacji, więc pewnie i za 50 lat będzie się pisało o nawiązaniach do Made in Poland, Variete, Siekiery itd.
„Czerń i Cierń” mogłaby powstać w latach 80. Brzmi mrocznie, groźny mrok sączy się z każdego dźwięku, z walącego jak młot i wystawionego na pierwszy plan basu, z trupio zimnych gothowych klawiszy, z beznamiętnej perkusji. Przytłacza monotonią, bezmiarem ciemności, dobijającym brakiem nadziei na jakikolwiek promyk światła. Wrażenie to jest tym silniejsze, że utwory to typowe długasy po 7-8 minut, często po prostu nużące.
Pośród hipnotycznych mantrowych dźwięków wala się wokal Ehrlicha. Tak, wala się, bo bez różnicy czy przetworzony czy czystszy, wpleciony jest gdzieś pomiędzy instrumenty, jakby zupełnie nie zależało zespołowi na wyeksponowaniu słów. A przecież to zawsze był wyjątkowo ważny, jeśli nie najważniejszy, składnik zimnofalowych utworów. Dochodzi do ekstremów jak w „Zwierzęcym losie”, gdzie właściwie nie można uchwycić ani słowa. Zakładam, że to celowy zabieg (za produkcję płyty odpowiada człowiek-orkiestra Michał Goran Miegoń). Czy zatem ma być częścią przekazu, elementem do interpretacji, przenośnią człowieka wołającego, a nierozumianego? Bo jeśli nie, to po prostu tego podejścia nie kumam. Na dłuższą metę majaczący pośród hałasu głos Ehrlicha męczy i irytuje. Może dlatego najbardziej smakują na krążku instrumentale: „Low” odstaje od całości materiału i wchodzi w bardziej stonowane – choć nadal posępne – rejony post rocka. Podobnie „Mogwai”, który ma w sobie więcej powietrza.
„Czerń i Cierń” mógłby być dobrym albumem, ma ku temu zadatki, zwłaszcza za sprawą opętanej atmosfery. Ale z powodów wymienionych w akapicie wyżej taką nie jest. Zbyt hermetycznie Bruno zamyka się w swoim świecie i kończy się tym, że zamiast do niego wciągnąć słuchacza, pozwala mu jedynie zajrzeć przez uchylone drzwi. Oczywiście czarne, ciężkie, ołowiane i zimne w dotyku.
Bruno Światłocień w sieci
Wiadomo o nich tylko tyle, co wytłuszczone jest w krótkiej notce, przekopiowywanej z uporem maniaka w każdym miejscu Internetu, które o nich wspomniało. Że liderem jest malarz Bronisław Ehrlich, że on pisze teksty i muzykę, i że pomaga mu perkusista Kordian Sikorski. I jeszcze podpowiedź, że dark wave, że neoflok, że noise. I wiadomo, że w kapeli jest ich pięciu, bo widać na zdjęciach. I że z Trójmiasta, bo tam o nich piszą.
No więc mam w ręku ich płytę „Czerń i Cierń”, wydaną w opakowaniu, które zwiastuje silne doznania i to raczej z tych mniej subtelnych. A tytuł napisany jest taką czcionką, że o mało nie czytalibyście właśnie recenzji płyty „Czerp i Cierp”. Ale do rzeczy…



Bruno Światłocień to zimna fala, wyjątkowo gęsta i ciemna i nierwąca, lecz poruszająca się dostojnie i złowrogo zarazem. O takich płytach zawsze będzie się pisało, że to spojrzenie w polskie lata 80, kiedy nowa fala nad Wisłą przeżywała najlepszy czas i była muzyczną oraz tekstową awangardą. Pewnie banał, ale ten gatunek nie lubi innowacji, więc pewnie i za 50 lat będzie się pisało o nawiązaniach do Made in Poland, Variete, Siekiery itd.
„Czerń i Cierń” mogłaby powstać w latach 80. Brzmi mrocznie, groźny mrok sączy się z każdego dźwięku, z walącego jak młot i wystawionego na pierwszy plan basu, z trupio zimnych gothowych klawiszy, z beznamiętnej perkusji. Przytłacza monotonią, bezmiarem ciemności, dobijającym brakiem nadziei na jakikolwiek promyk światła. Wrażenie to jest tym silniejsze, że utwory to typowe długasy po 7-8 minut, często po prostu nużące.



Pośród hipnotycznych mantrowych dźwięków wala się wokal Ehrlicha. Tak, wala się, bo bez różnicy czy przetworzony czy czystszy, wpleciony jest gdzieś pomiędzy instrumenty, jakby zupełnie nie zależało zespołowi na wyeksponowaniu słów. A przecież to zawsze był wyjątkowo ważny, jeśli nie najważniejszy, składnik zimnofalowych utworów. Dochodzi do ekstremów jak w „Zwierzęcym losie”, gdzie właściwie nie można uchwycić ani słowa. Zakładam, że to celowy zabieg (za produkcję płyty odpowiada człowiek-orkiestra Michał Goran Miegoń). Czy zatem ma być częścią przekazu, elementem do interpretacji, przenośnią człowieka wołającego, a nierozumianego? Bo jeśli nie, to po prostu tego podejścia nie kumam. Na dłuższą metę majaczący pośród hałasu głos Ehrlicha męczy i irytuje. Może dlatego najbardziej smakują na krążku instrumentale: „Low” odstaje od całości materiału i wchodzi w bardziej stonowane – choć nadal posępne – rejony post rocka. Podobnie „Mogwai”, który ma w sobie więcej powietrza.
„Czerń i Cierń” mógłby być dobrym albumem, ma ku temu zadatki, zwłaszcza za sprawą opętanej atmosfery. Ale z powodów wymienionych w akapicie wyżej taką nie jest. Zbyt hermetycznie Bruno zamyka się w swoim świecie i kończy się tym, że zamiast do niego wciągnąć słuchacza, pozwala mu jedynie zajrzeć przez uchylone drzwi. Oczywiście czarne, ciężkie, ołowiane i zimne w dotyku.
Bruno Światłocień w sieci
komentarze
Ale początek jest zagrzybisty !!!
Raneta11-02-2014 13:28:03