Trochę muzyki do zabawy. I to jakiej muzyki i jakiej zabawy.
Spotkanie na linii Gorzów-Warszawa musi zrodzić coś nietypowego. Tym razem te miasta łączą się w duecie gorzowianki Hani Piosik (niegdyś Creska, wokal) i warszawiaka Tomka Wódkiewicza (wokale, muzyka). Ich debiutancki album, będący – jak piszą – efektem jammowania i chęci dania ludziom trochę radosnej muzyki, to album, który powinien odbić się nad Wisłą szerszym echem. Z dwóch powodów. Po pierwsze to dobra, wpadająca w ucho muzyka. Po drugie, wstrzeliwują się ze swoim stylem idealnie w modne obecnie klimaty.
Odrobina rocka w wielu odcieniach od indie po nawet stonerowe rzeczy, przenika się na „Designer Candies” z elektro popem oraz równie wieloma rodzajami elektroniki. Sekcja rytmiczna i gitara najczęściej grają psychodelicznie i rockowo, gdzieś przemykają ejtinsowe syntezatory (sprawdźcie „Sweetest toy”), a Hania śpiewa cukierkowo i delikatnie. Takie zestawienie z popowym wokalem wypada przedziwnie, ale jakże intrygująco. A Hania jest ze swoim śpiewem wyzywająca, szczególnie kiedy nie kryje swoich niedoskonałości wokalnych i fałszuje („Crime time”, „Princess Mandy”). Ale dziwnym trafem tutaj dodaje to tylko rumieńca, miast irytować. Jest w tym jakaś naturalność i szczerość.
Znajdzie się tu kilka przebojów, które powinny szturmować co niektóre listy przebojów. Czy „Crime time” przekona radiowych puszczaczy? Oby. Choć stawiam, że najcięższym orężem będzie ostrzejszy „Good bye tale”. Zresztą to zapewne nie tylko moja opinia, skoro i zespół wybrał ten kawałek na singla i ubrał w teledysk. Czy to jest świetne? Oczywiście. Choć równie dobry jest zadziorny „Unneeded things” z szybką, marszową perkusją, gnającym basem i oldskulowymi klawiszami. Ale i tu niektórych wokal może drażnić.
Wspomnieć, że to kolorowa mieszanka wielu stylistyk to banał. Ale, że przy beztroskiej zabawie wykręcają też fajne psychodeliczne rzeczy, już nie tak bardzo. To też płyta z wyczuwalnym dystansem, bo duet potrafi zabrzmieć groteskowo. Początek „Princess Mandy” to jakiś cyrkowy podkład do gry na Atari, a przewrotny „City of soles”, który zamyka płytę ze śmiechowymi grubymi dźwiękami dęciaka (tuba?), brzmi jak skoczny parkietowy joke. A jak wiadomo dobrzy żart…
Oby „Joy Pop” (nazwa chyba też sporo mówi?) nie był krótkotrwałym wybrykiem. I oby „Designer Candies” poszedł szerzej, mimo tego, że przecież wypuszczony jest własnym sumptem. Bo ten duet ma wszelkie predyspozycje do tego, by wyraźniej zaistnieć w polskie alternatywie. Miszyn komplit – przy tym popie jest niezła frajda. Sprawdźcie sami.
Joy Pop w sieci
Spotkanie na linii Gorzów-Warszawa musi zrodzić coś nietypowego. Tym razem te miasta łączą się w duecie gorzowianki Hani Piosik (niegdyś Creska, wokal) i warszawiaka Tomka Wódkiewicza (wokale, muzyka). Ich debiutancki album, będący – jak piszą – efektem jammowania i chęci dania ludziom trochę radosnej muzyki, to album, który powinien odbić się nad Wisłą szerszym echem. Z dwóch powodów. Po pierwsze to dobra, wpadająca w ucho muzyka. Po drugie, wstrzeliwują się ze swoim stylem idealnie w modne obecnie klimaty.
Odrobina rocka w wielu odcieniach od indie po nawet stonerowe rzeczy, przenika się na „Designer Candies” z elektro popem oraz równie wieloma rodzajami elektroniki. Sekcja rytmiczna i gitara najczęściej grają psychodelicznie i rockowo, gdzieś przemykają ejtinsowe syntezatory (sprawdźcie „Sweetest toy”), a Hania śpiewa cukierkowo i delikatnie. Takie zestawienie z popowym wokalem wypada przedziwnie, ale jakże intrygująco. A Hania jest ze swoim śpiewem wyzywająca, szczególnie kiedy nie kryje swoich niedoskonałości wokalnych i fałszuje („Crime time”, „Princess Mandy”). Ale dziwnym trafem tutaj dodaje to tylko rumieńca, miast irytować. Jest w tym jakaś naturalność i szczerość.
Znajdzie się tu kilka przebojów, które powinny szturmować co niektóre listy przebojów. Czy „Crime time” przekona radiowych puszczaczy? Oby. Choć stawiam, że najcięższym orężem będzie ostrzejszy „Good bye tale”. Zresztą to zapewne nie tylko moja opinia, skoro i zespół wybrał ten kawałek na singla i ubrał w teledysk. Czy to jest świetne? Oczywiście. Choć równie dobry jest zadziorny „Unneeded things” z szybką, marszową perkusją, gnającym basem i oldskulowymi klawiszami. Ale i tu niektórych wokal może drażnić.
Wspomnieć, że to kolorowa mieszanka wielu stylistyk to banał. Ale, że przy beztroskiej zabawie wykręcają też fajne psychodeliczne rzeczy, już nie tak bardzo. To też płyta z wyczuwalnym dystansem, bo duet potrafi zabrzmieć groteskowo. Początek „Princess Mandy” to jakiś cyrkowy podkład do gry na Atari, a przewrotny „City of soles”, który zamyka płytę ze śmiechowymi grubymi dźwiękami dęciaka (tuba?), brzmi jak skoczny parkietowy joke. A jak wiadomo dobrzy żart…
Oby „Joy Pop” (nazwa chyba też sporo mówi?) nie był krótkotrwałym wybrykiem. I oby „Designer Candies” poszedł szerzej, mimo tego, że przecież wypuszczony jest własnym sumptem. Bo ten duet ma wszelkie predyspozycje do tego, by wyraźniej zaistnieć w polskie alternatywie. Miszyn komplit – przy tym popie jest niezła frajda. Sprawdźcie sami.
Joy Pop w sieci
komentarze