Kolejne spiętrzenie fali smutnych chłopców z gitarą.
O Danielu zrobiło się głośniej na samym początku tego roku, kiedy wypuścił bardzo fajny singiel „My name is wind”, zapowiadający jego debiutancki album „Dreamers”. Singiel okraszony teledyskiem rzeczywiście robi wrażenie, na niektórych na tyle duże, by umieścić artystę w gronie największych nadziei roku 2014. A nawet wywołal niebezpieczne (najbardziej dla samego artysty) stwierdzenia typu „Mimo że jego pierwszy album jeszcze się nie ukazał, to już uważa się, że może on być jednym z najlepszych, polskich debiutów tego roku”. Pojawiły się też wzmianki o „drugim Fismollu”.
Porównanie to nie wzięło się znikąd. Spaleniak wpisuje się idealnie w całkiem popularny ostatnio trend na smutnych chłopców z gitarą. Fismoll jest tu najbardziej znanym przykładem, a są przecież jeszcze Patrick The Pan czy Inqbator, którzy również ostatnio wydali swoje debiuty. Czy znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego?
Piosenki Daniela nie są aż tak smutne i kruche jak wyżej wymienionych artystów, ale pierwiastek melancholii jest istotną częścią jego muzyki. Utwory oparte na brzmieniu gitary akustycznej i elektrycznej oraz delikatnie zaznaczonej elektronice mają w sobie znacznie więcej dynamiki, nie są typowymi smutasami. Choć i utwory o takim rysie też znajdziemy („Insomnia”).
Spaleniak porusza się w stylistykach amerykańsko pojmowanego folku, alternatywnego country i akustycznego indie, i ciężko nazwać taką mieszankę czymś odkrywczym. Kiedy chwyta za gitarę by ponucić usypiająco przy jej dźwiękach („Story about a man who's all alone”), przypomina Pola Wandę i jego płytę z 2012 roku, a w szybszych partiach z przenikającymi się ścieżkami gitar można odnaleźć podobieństwa do Logophonic („My name is wind”, „Full package of cigarettes”).
Dwanaście songów umieszczonych na płycie to zgrabnie napisane piosenki, całkiem bezproblemowo wpadające w ucho, ale równie łatwo wypadające. Nie gwarantują wystarczającej różnorodności, by poszczególne utwory wryły się w pamięć, może poza wspomnianym singlem. Głos Daniela, charakterystycznie niski i z pewnością przyjemny, należy uznać za jego atutu, ale chwilami brzmi, jakby jego obniżanie wymagało pewnego nienaturalnego wysiłku.
Ale nie jest to bynajmniej słaby album. Nic z tych rzeczy. To naprawdę ładna muzyka dla wrażliwych osób. Tylko czy jest to na tyle ciekawa rzecz, by stawiać ją na wysokich miejscach podsumowań, rankingów i prognoz? Niekoniecznie. Albo inaczej – może i warto, ale niech to będzie przemyślane, a nie kopiowane w ciemno. Dlatego warto rosnący wokół tej płyty balon nakłuć. Niech ma łatwiej.
Daniel Spaleniak w sieci
O Danielu zrobiło się głośniej na samym początku tego roku, kiedy wypuścił bardzo fajny singiel „My name is wind”, zapowiadający jego debiutancki album „Dreamers”. Singiel okraszony teledyskiem rzeczywiście robi wrażenie, na niektórych na tyle duże, by umieścić artystę w gronie największych nadziei roku 2014. A nawet wywołal niebezpieczne (najbardziej dla samego artysty) stwierdzenia typu „Mimo że jego pierwszy album jeszcze się nie ukazał, to już uważa się, że może on być jednym z najlepszych, polskich debiutów tego roku”. Pojawiły się też wzmianki o „drugim Fismollu”.
Porównanie to nie wzięło się znikąd. Spaleniak wpisuje się idealnie w całkiem popularny ostatnio trend na smutnych chłopców z gitarą. Fismoll jest tu najbardziej znanym przykładem, a są przecież jeszcze Patrick The Pan czy Inqbator, którzy również ostatnio wydali swoje debiuty. Czy znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego?
Piosenki Daniela nie są aż tak smutne i kruche jak wyżej wymienionych artystów, ale pierwiastek melancholii jest istotną częścią jego muzyki. Utwory oparte na brzmieniu gitary akustycznej i elektrycznej oraz delikatnie zaznaczonej elektronice mają w sobie znacznie więcej dynamiki, nie są typowymi smutasami. Choć i utwory o takim rysie też znajdziemy („Insomnia”).
Spaleniak porusza się w stylistykach amerykańsko pojmowanego folku, alternatywnego country i akustycznego indie, i ciężko nazwać taką mieszankę czymś odkrywczym. Kiedy chwyta za gitarę by ponucić usypiająco przy jej dźwiękach („Story about a man who's all alone”), przypomina Pola Wandę i jego płytę z 2012 roku, a w szybszych partiach z przenikającymi się ścieżkami gitar można odnaleźć podobieństwa do Logophonic („My name is wind”, „Full package of cigarettes”).
Dwanaście songów umieszczonych na płycie to zgrabnie napisane piosenki, całkiem bezproblemowo wpadające w ucho, ale równie łatwo wypadające. Nie gwarantują wystarczającej różnorodności, by poszczególne utwory wryły się w pamięć, może poza wspomnianym singlem. Głos Daniela, charakterystycznie niski i z pewnością przyjemny, należy uznać za jego atutu, ale chwilami brzmi, jakby jego obniżanie wymagało pewnego nienaturalnego wysiłku.
Ale nie jest to bynajmniej słaby album. Nic z tych rzeczy. To naprawdę ładna muzyka dla wrażliwych osób. Tylko czy jest to na tyle ciekawa rzecz, by stawiać ją na wysokich miejscach podsumowań, rankingów i prognoz? Niekoniecznie. Albo inaczej – może i warto, ale niech to będzie przemyślane, a nie kopiowane w ciemno. Dlatego warto rosnący wokół tej płyty balon nakłuć. Niech ma łatwiej.
Daniel Spaleniak w sieci
komentarze