Długo oczekiwana płyta warszawskich improwizatorów.
Debiut Daktari był mocnym kopem w naszą zastygłą od jakiegoś czasu scenę jazzową. Zespół niebawem zarejestrował materiał na drugi album. Jego wydanie długo odkładano, a w międzyczasie ukazała się kolejny krążek grupy. W końcu płyta nagrana jako druga, ukazuje się pod numerem 3 w dyskografii Daktari. Trochę zagmatwane? Podobnie jak muzyka na „Lost Tawns”.
Mimo że płyta ta została nagrana niespełna pół roku po ukazaniu się debiutu, oba wydawnictwa sporo dzieli. Przede wszystkim ulotnił się gdzieś klezmerski duch, którym przesiąknięty był pierwszy album, a same utwory, przybrały formę rozbudowanych, improwizowanych opowieści. Krążek otwiera, najdłuższy w zestawie, wielowątkowy „Swamp thing appetizer”. Rozwibrowana trąbka Olgierda Dokalskiego, raz prowadzi subtelne dialogi, raz przekomarza się z saxem Mateusza Franczaka. W pewnym momencie żywioł ten, próbuje okiełznać bas, a potem przychodzą mu z pomocą masywne bębny, torujące drogę dla kolejnych, improwizowanych jazd. Dalej jest równie ciekawie. Pojawiają się strzępy melodii, karkołomne figury, a zamiast rytmów, kłębią się zwoje metalicznych dźwięków. Gwoździem programu jest przedostatni utwór na płycie. Po spokojnym, balladowym wręcz początku, grupa wiedzie nas w rejony psychodelicznego, a zarazem nie pozbawionego nerwu postrocka, łącząc go z freejazzową ekspresją. Świetnie pracuje sekcja rytmiczna (Maciej Szczepański/Robert Alabrudziński) a gitara Mirona Grzegorkiewicza, kreuje wizje na miarę Marca Ribota. „Fear the deer” to kompozycja najlepiej ukazująca siłę zespołowego grania. Daktari po mistrzowsku dozuje tu napięcie, odważnie balansując na granicy różnych muzycznych stylistyk.
Muzyka na „Lost Tawns”, przypomina czasami ścieżkę dźwiękową do jakiegoś zakręconego filmu. Ważny jest tu element zaskoczenia. Nie wiadomo czy za chwilę nie znajdziemy się w jakiejś ciemnej uliczce wielkiego miasta, czy może wyjedziemy z niego na otwartą przestrzeń. Tej w muzyce warszawskiego kwintetu jest sporo. Podobnie zresztą jak emocji, spontanu i energii. Daktari to w tej chwili czołówka naszej sceny improwizowanej. Nieistotne czy o bardziej jazzowym czy rockowym odchyleniu.
Daktari w sieci
Debiut Daktari był mocnym kopem w naszą zastygłą od jakiegoś czasu scenę jazzową. Zespół niebawem zarejestrował materiał na drugi album. Jego wydanie długo odkładano, a w międzyczasie ukazała się kolejny krążek grupy. W końcu płyta nagrana jako druga, ukazuje się pod numerem 3 w dyskografii Daktari. Trochę zagmatwane? Podobnie jak muzyka na „Lost Tawns”.
Mimo że płyta ta została nagrana niespełna pół roku po ukazaniu się debiutu, oba wydawnictwa sporo dzieli. Przede wszystkim ulotnił się gdzieś klezmerski duch, którym przesiąknięty był pierwszy album, a same utwory, przybrały formę rozbudowanych, improwizowanych opowieści. Krążek otwiera, najdłuższy w zestawie, wielowątkowy „Swamp thing appetizer”. Rozwibrowana trąbka Olgierda Dokalskiego, raz prowadzi subtelne dialogi, raz przekomarza się z saxem Mateusza Franczaka. W pewnym momencie żywioł ten, próbuje okiełznać bas, a potem przychodzą mu z pomocą masywne bębny, torujące drogę dla kolejnych, improwizowanych jazd. Dalej jest równie ciekawie. Pojawiają się strzępy melodii, karkołomne figury, a zamiast rytmów, kłębią się zwoje metalicznych dźwięków. Gwoździem programu jest przedostatni utwór na płycie. Po spokojnym, balladowym wręcz początku, grupa wiedzie nas w rejony psychodelicznego, a zarazem nie pozbawionego nerwu postrocka, łącząc go z freejazzową ekspresją. Świetnie pracuje sekcja rytmiczna (Maciej Szczepański/Robert Alabrudziński) a gitara Mirona Grzegorkiewicza, kreuje wizje na miarę Marca Ribota. „Fear the deer” to kompozycja najlepiej ukazująca siłę zespołowego grania. Daktari po mistrzowsku dozuje tu napięcie, odważnie balansując na granicy różnych muzycznych stylistyk.
Muzyka na „Lost Tawns”, przypomina czasami ścieżkę dźwiękową do jakiegoś zakręconego filmu. Ważny jest tu element zaskoczenia. Nie wiadomo czy za chwilę nie znajdziemy się w jakiejś ciemnej uliczce wielkiego miasta, czy może wyjedziemy z niego na otwartą przestrzeń. Tej w muzyce warszawskiego kwintetu jest sporo. Podobnie zresztą jak emocji, spontanu i energii. Daktari to w tej chwili czołówka naszej sceny improwizowanej. Nieistotne czy o bardziej jazzowym czy rockowym odchyleniu.
Daktari w sieci
komentarze