Rokendrolowcy z warszawskiego zespołu Westwood z debiutanckim długograjem.
Pierwszy raz pisaliśmy o nich niemal równo rok temu, również w kwietniu. Wówczas trafiliśmy w sieci na ich pierwsze demo, które zdradzało, że to trio potrafi siekać rokendrola wybijającego się ponad dzieła setek podobnie grających składów w Polsce.
Minął rok i oto w dłoni ładnie wydany album Westwoodów. To miłe odczucie, kiedy na naprawdę dobrej płycie zespołu wygrzebanego gdzieś kiedyś w internetach widniejemy w patronach. Teraz już wiadomo, że krążek musiał przypaść do gustu, skoro patronujemy. Jak najbardziej.
Wolty stylistycznej absolutnie nie ma. Jest za to olbrzymi postęp. Większy niż bym się po nich spodziewał. Na demo zaświtał ich potencjał, ale również dobrze mógł się on rozejść po kościach lub w kłótniach na próbach. Tymczasem na „Revlover” mamy wyraźny progres, tak brzmieniowy, jak i kompozycyjny. Nowe piosenki po prostu są lepsze, proporcje między blues-rockowymi zwolnieniami, partiami poszczególnych instrumentów i jamowymi improwizacjami znacznie bardziej trafione. A dodałbym do tego także fakt, że Jacek Krzeszewski podciągnął wokal.
W brzmieniu mamy prawdziwą przepaść. Zapewne to w sporej mierze zasługa warunków w jakich był nagrywany materiał, i tu trzeba wspomnieć, ze trzy numery wyszły spod ręki Otwartej Sceny. Polecam sprawdzić jak w straaaasznie wolno rozkręcającym się „I’m begging” wchodzą na wyższe obroty, by serwować pikantne rockowe mięcho, lub co za obłędne harce odbywają się w krótkim „Why don’t you do right” (jedyny pochodzący z epki).
Zwiększyli również siłę ognia. Chętniej niż w hard rockowych wyciach znajdują się teraz w pełnych energii czadach, z którymi mogą się śmiało pokazywać na scenie punkrollowej (znakomity „I wanna see it” i nie mniej porywający „She shot me down”, niezły „Got you taster”). Choć i (had)rockowej klasyki nie brakuje, całej tej hendrixowskiej masturbacji, długich momentów pracy samych instrumentów, eksplozji solówek. To także jeden z ich znaków rozpoznawczych – proste, krótkie teksty i oddanie pola szaleństwu sekcji i gitary – przygotujcie się więc na kompozycje sięgające nawet … 26 minut. Tyle właśnie ma zamykający album „Whan It Rains”, z ogonem w postaci strzępów improwizacji z sesji – a warto dodać, że całość powstawała „na setkę”.
Co trzeba jeszcze o tej płycie napisać. Nikt nikomu nie będzie wciskał, że to odkrywcza muzyka. Oczywiście, że lata ’70 i takie tam. Że przecież w jakiejś mierze wtórność, że może i w USA takich kapel więcej niż tornad latem. Ale nad Wisłą zagrać takie rzeczy, i to zagrać tak jak Westwood, potrafi doprawdy niewielu. Do tej pory najlepszy, obok Bulbwires, materiał w tej stylistyce w Polsce w tym roku.
Westwood w sieci
Pierwszy raz pisaliśmy o nich niemal równo rok temu, również w kwietniu. Wówczas trafiliśmy w sieci na ich pierwsze demo, które zdradzało, że to trio potrafi siekać rokendrola wybijającego się ponad dzieła setek podobnie grających składów w Polsce.
Minął rok i oto w dłoni ładnie wydany album Westwoodów. To miłe odczucie, kiedy na naprawdę dobrej płycie zespołu wygrzebanego gdzieś kiedyś w internetach widniejemy w patronach. Teraz już wiadomo, że krążek musiał przypaść do gustu, skoro patronujemy. Jak najbardziej.
Wolty stylistycznej absolutnie nie ma. Jest za to olbrzymi postęp. Większy niż bym się po nich spodziewał. Na demo zaświtał ich potencjał, ale również dobrze mógł się on rozejść po kościach lub w kłótniach na próbach. Tymczasem na „Revlover” mamy wyraźny progres, tak brzmieniowy, jak i kompozycyjny. Nowe piosenki po prostu są lepsze, proporcje między blues-rockowymi zwolnieniami, partiami poszczególnych instrumentów i jamowymi improwizacjami znacznie bardziej trafione. A dodałbym do tego także fakt, że Jacek Krzeszewski podciągnął wokal.
W brzmieniu mamy prawdziwą przepaść. Zapewne to w sporej mierze zasługa warunków w jakich był nagrywany materiał, i tu trzeba wspomnieć, ze trzy numery wyszły spod ręki Otwartej Sceny. Polecam sprawdzić jak w straaaasznie wolno rozkręcającym się „I’m begging” wchodzą na wyższe obroty, by serwować pikantne rockowe mięcho, lub co za obłędne harce odbywają się w krótkim „Why don’t you do right” (jedyny pochodzący z epki).
Zwiększyli również siłę ognia. Chętniej niż w hard rockowych wyciach znajdują się teraz w pełnych energii czadach, z którymi mogą się śmiało pokazywać na scenie punkrollowej (znakomity „I wanna see it” i nie mniej porywający „She shot me down”, niezły „Got you taster”). Choć i (had)rockowej klasyki nie brakuje, całej tej hendrixowskiej masturbacji, długich momentów pracy samych instrumentów, eksplozji solówek. To także jeden z ich znaków rozpoznawczych – proste, krótkie teksty i oddanie pola szaleństwu sekcji i gitary – przygotujcie się więc na kompozycje sięgające nawet … 26 minut. Tyle właśnie ma zamykający album „Whan It Rains”, z ogonem w postaci strzępów improwizacji z sesji – a warto dodać, że całość powstawała „na setkę”.
Co trzeba jeszcze o tej płycie napisać. Nikt nikomu nie będzie wciskał, że to odkrywcza muzyka. Oczywiście, że lata ’70 i takie tam. Że przecież w jakiejś mierze wtórność, że może i w USA takich kapel więcej niż tornad latem. Ale nad Wisłą zagrać takie rzeczy, i to zagrać tak jak Westwood, potrafi doprawdy niewielu. Do tej pory najlepszy, obok Bulbwires, materiał w tej stylistyce w Polsce w tym roku.
Westwood w sieci
komentarze