Brzmienie takie pustynne…
Palm Desert każdy fan stoner rocka w Polsce zna i szanuje, bo dotychczasowe dokonania kapeli nie pozostawiały złudzeń, kto w tym kraju robi to najlepiej. Obecnie zespół wydał trzeciego długograja zatytułowanego „Pearls from the muddy hollow”. Czy coś się zmieniło? Nic, niestety.
Wiadomo, to stoner, tutaj już zostało zagrane wszystko. Nie dziwi więc fakt, iż album może być odkrywczy co najwyżej dla nastolatka, który w życiu słyszał jedynie Metallice, System of a Down i raz Panterę u kolegi. Czy to znaczy, że ta muzyka jest zła? Absolutnie nie! Jednak kiedy słyszało się już całą tonę postkyussowych zespołów, to odbiór zależy głównie od swoistego konserwatyzmu odbiorcy. Jeśli ktoś lubi „rasowe” brzmienia, to brak zaskoczenia na tej płycie będzie plusem. Dla wielu jednak nie jest, a wówczas od albumu w takiej konwencji oczekuje się naprawdę chwytliwych pustynnych riffowni (takich jak na poprzednim LP zespołu) stawiając poprzeczkę bardzo wysoko. A jak to się ma do najnowszego wypustu wrocławian z Palm Desert?
Brzmienie jakie ukręcił Przemysław Wejmann z Perlazza Studio jest bardzo, ale to bardzo dobre. Fuzziaste gitary doskonale siedzą w klimacie. Przez całe 41 minut trwania płyty niezmiernie przyjemnie słucha się też wokalu, który na tym albumie jest istną perełką. Tu jednak lista wyróżniających się elementów dobiega końca. Reszta jest po prostu dobra. „To coś” znalazłem dopiero we wspaniale bujającym, wieńczącym płytę „Forward in the sun”. Zupełnie tak, jakby świadomie przecież kreujący tak czysty rasowo album, panowie dopiero na końcu przypomnieli sobie, że to nie brzmienie, lecz riff króluje w tym gatunku.
„Pearls from the muddy hollow” jest dobrą płytą, ale tylko dobrą. Po Palm Desert spodziewałem się czegoś lepszego i oczywiście nie mam na myśli odkrywania nowych gatunków, ale chwytające od razu za serducho riffy i klimat, który momentalnie przenosi człowieka w sam środek pustyni. Obydwa elementy pojawiają się w duecie dopiero w dwóch ostatnich numerach, a to zdecydowanie zbyt późno, żeby uratować ogólne wrażenie po przesłuchaniu całości. Całość bowiem jest tak bardzo pustynna, że przelatuje przez palce jak piach, pozostawiając słuchaczowi niewiele.
To, że Palm Desert nie przeskoczyło tym albumem zawieszonej przez siebie poprzednimi dokonaniami poprzeczki nie znaczy, że nie warto go przesłuchać. Warto. Warto dla brzmienia, dla wokalu, dla paru naprawdę dobrych numerów, dla orientacji co się dzieje na rodzimej stonerowej scenie i dlatego, żeby się ze mną nie zgodzić i znaleźć tam to, czego nie udało się mnie.
Palm Desert w sieci
Palm Desert każdy fan stoner rocka w Polsce zna i szanuje, bo dotychczasowe dokonania kapeli nie pozostawiały złudzeń, kto w tym kraju robi to najlepiej. Obecnie zespół wydał trzeciego długograja zatytułowanego „Pearls from the muddy hollow”. Czy coś się zmieniło? Nic, niestety.
Wiadomo, to stoner, tutaj już zostało zagrane wszystko. Nie dziwi więc fakt, iż album może być odkrywczy co najwyżej dla nastolatka, który w życiu słyszał jedynie Metallice, System of a Down i raz Panterę u kolegi. Czy to znaczy, że ta muzyka jest zła? Absolutnie nie! Jednak kiedy słyszało się już całą tonę postkyussowych zespołów, to odbiór zależy głównie od swoistego konserwatyzmu odbiorcy. Jeśli ktoś lubi „rasowe” brzmienia, to brak zaskoczenia na tej płycie będzie plusem. Dla wielu jednak nie jest, a wówczas od albumu w takiej konwencji oczekuje się naprawdę chwytliwych pustynnych riffowni (takich jak na poprzednim LP zespołu) stawiając poprzeczkę bardzo wysoko. A jak to się ma do najnowszego wypustu wrocławian z Palm Desert?
Brzmienie jakie ukręcił Przemysław Wejmann z Perlazza Studio jest bardzo, ale to bardzo dobre. Fuzziaste gitary doskonale siedzą w klimacie. Przez całe 41 minut trwania płyty niezmiernie przyjemnie słucha się też wokalu, który na tym albumie jest istną perełką. Tu jednak lista wyróżniających się elementów dobiega końca. Reszta jest po prostu dobra. „To coś” znalazłem dopiero we wspaniale bujającym, wieńczącym płytę „Forward in the sun”. Zupełnie tak, jakby świadomie przecież kreujący tak czysty rasowo album, panowie dopiero na końcu przypomnieli sobie, że to nie brzmienie, lecz riff króluje w tym gatunku.



„Pearls from the muddy hollow” jest dobrą płytą, ale tylko dobrą. Po Palm Desert spodziewałem się czegoś lepszego i oczywiście nie mam na myśli odkrywania nowych gatunków, ale chwytające od razu za serducho riffy i klimat, który momentalnie przenosi człowieka w sam środek pustyni. Obydwa elementy pojawiają się w duecie dopiero w dwóch ostatnich numerach, a to zdecydowanie zbyt późno, żeby uratować ogólne wrażenie po przesłuchaniu całości. Całość bowiem jest tak bardzo pustynna, że przelatuje przez palce jak piach, pozostawiając słuchaczowi niewiele.
To, że Palm Desert nie przeskoczyło tym albumem zawieszonej przez siebie poprzednimi dokonaniami poprzeczki nie znaczy, że nie warto go przesłuchać. Warto. Warto dla brzmienia, dla wokalu, dla paru naprawdę dobrych numerów, dla orientacji co się dzieje na rodzimej stonerowej scenie i dlatego, żeby się ze mną nie zgodzić i znaleźć tam to, czego nie udało się mnie.
Palm Desert w sieci
komentarze