„Prędzej moglibyśmy zostać drugą Budką Suflera niż Radiohead”.
Tak o sobie mówili członkowie trójmiejskiej formacji Wilga w wywiadzie dla noweidzieodmorza. To nie świeżaki, grywali już dłuższy czas pod różnymi nazwami, aż w październiku jako Wilga wypłodzili długograja.
Z tą Budką to sroga przesada, ale jeśli już szukać porównań na polskim gruncie to… Kristen? Tym bardziej sensownie ów porównanie wypada po ostatniej płycie Kristenów, na której znajdziemy najbardziej piosenkowe momenty w historii grupy. Niekoniecznie chodzi tu o samą warstwę muzyczną. Obie grupy prezentują podobne spojrzenie na materię twórczą – dla nich nie istnieją gatunki, nie ma podziału na muzykę gitarową z USA i UK, nie robi różnicy granie akustyczne, elektryczne, elektroniczne. „Jeżeli utwór muzyczny jako kompozycja jest ciekawy, poruszający, oryginalny nie jest dla mnie istotne czy został zaaranżowany na orkiestrę symfoniczną, powstał metodą samplingu czy wykonano go przy użyciu typowego rockowego instrumentarium” – mówi w przywołanym już wywiadzie Kamil Hordyniec.
I to właśnie jest sedno debiutu Wilgi. Każdy z siedmiu utworów broni się absolutnie. To zwyczajnie są dobre piosenki. A każdy z nich kryje smaczki aranżacyjne, ciekawe zmiany wątków i naprawdę sporo instrumentalnych i brzmieniowych niespodzianek. Płyta jest wyjątkowo równa i spójna. Do słuchania wyłącznie w tej jednej zaplanowanej kolejności.
Jak to u nas, raczej wolimy głośniej, raczej wolimy mocniej. Ale nie sposób nie docenić tak dobrych, cichych i melancholijnych numerów jak „Traveller” z charakterystycznymi bajkowymi chórkami dziewczyn z Enchanted Hunters czy „Cold” – niby balladowy, ale w rzeczywistości będący solidną porcją gitarowego grania. Tak dobrze poukładane numery jak ten świadczą o klasie zespołu.
No, a że wolimy mocniej, to zanurzmy się w hałas, którego na „Wildze” też niemało. Rzekłbym, wyrafinowany to hałas. „Inbetween (she wants some wine)” łączy w sobie indie rockowe zapędy grupy, z bardziej surowym gitarowym graniem. „General butt naked” to brudny istrumental z przemyślnymi przejściami. Jeszcze ciekawiej robi się w „Béla lugosi”, która z początku wydaje się bardziej szkicem, ale rozwija się w piękny gitarowy jazgot. Na koniec cover Seal „Killer”, przemieniony w dopracowany do każdego detalu siedmiominutowy numer z fantastycznym stopniowaniem napięcia.
Na debiucie Wilga pokazała się jako band w zupełności nieskrępowany w swojej twórczości. Po prostu chłopaki dobrze wiedzą co i jak chcą przekazać. A to wcale nie takie częste zjawisko. Potencjał zdecydowanie na tyle duży, by zrobiło się o nich w Polsce głośniej. W dodatku całość nagrali i wyprodukowali sami. Tu też należą się pochwały, bo materiał brzmi niemal perfekcyjnie – selektywnie i soczyście. Dobra robota.
Wilga w sieci
Tak o sobie mówili członkowie trójmiejskiej formacji Wilga w wywiadzie dla noweidzieodmorza. To nie świeżaki, grywali już dłuższy czas pod różnymi nazwami, aż w październiku jako Wilga wypłodzili długograja.
Z tą Budką to sroga przesada, ale jeśli już szukać porównań na polskim gruncie to… Kristen? Tym bardziej sensownie ów porównanie wypada po ostatniej płycie Kristenów, na której znajdziemy najbardziej piosenkowe momenty w historii grupy. Niekoniecznie chodzi tu o samą warstwę muzyczną. Obie grupy prezentują podobne spojrzenie na materię twórczą – dla nich nie istnieją gatunki, nie ma podziału na muzykę gitarową z USA i UK, nie robi różnicy granie akustyczne, elektryczne, elektroniczne. „Jeżeli utwór muzyczny jako kompozycja jest ciekawy, poruszający, oryginalny nie jest dla mnie istotne czy został zaaranżowany na orkiestrę symfoniczną, powstał metodą samplingu czy wykonano go przy użyciu typowego rockowego instrumentarium” – mówi w przywołanym już wywiadzie Kamil Hordyniec.
I to właśnie jest sedno debiutu Wilgi. Każdy z siedmiu utworów broni się absolutnie. To zwyczajnie są dobre piosenki. A każdy z nich kryje smaczki aranżacyjne, ciekawe zmiany wątków i naprawdę sporo instrumentalnych i brzmieniowych niespodzianek. Płyta jest wyjątkowo równa i spójna. Do słuchania wyłącznie w tej jednej zaplanowanej kolejności.
Jak to u nas, raczej wolimy głośniej, raczej wolimy mocniej. Ale nie sposób nie docenić tak dobrych, cichych i melancholijnych numerów jak „Traveller” z charakterystycznymi bajkowymi chórkami dziewczyn z Enchanted Hunters czy „Cold” – niby balladowy, ale w rzeczywistości będący solidną porcją gitarowego grania. Tak dobrze poukładane numery jak ten świadczą o klasie zespołu.
No, a że wolimy mocniej, to zanurzmy się w hałas, którego na „Wildze” też niemało. Rzekłbym, wyrafinowany to hałas. „Inbetween (she wants some wine)” łączy w sobie indie rockowe zapędy grupy, z bardziej surowym gitarowym graniem. „General butt naked” to brudny istrumental z przemyślnymi przejściami. Jeszcze ciekawiej robi się w „Béla lugosi”, która z początku wydaje się bardziej szkicem, ale rozwija się w piękny gitarowy jazgot. Na koniec cover Seal „Killer”, przemieniony w dopracowany do każdego detalu siedmiominutowy numer z fantastycznym stopniowaniem napięcia.
Na debiucie Wilga pokazała się jako band w zupełności nieskrępowany w swojej twórczości. Po prostu chłopaki dobrze wiedzą co i jak chcą przekazać. A to wcale nie takie częste zjawisko. Potencjał zdecydowanie na tyle duży, by zrobiło się o nich w Polsce głośniej. W dodatku całość nagrali i wyprodukowali sami. Tu też należą się pochwały, bo materiał brzmi niemal perfekcyjnie – selektywnie i soczyście. Dobra robota.
Wilga w sieci
komentarze