Poruchać w kosmosie jest zawsze dobrze jesienią.
Był ciepły czerwcowy wieczór, plaża gdańskiego Brzeźna tętniła muzyką i alkoholem. Przy molo stał bus, wokół grupka ludzi. Z paki busa owiniętego lampkami choinkowymi bliżej nieznany zespół zapodawał znakomicie psychodeliczne kwasy. Tak właśnie poznałem Szmaty, które na zeszłorocznym Fląder Festiwalu dały jeden z najlepszych koncertów, choć nie wystąpiły na żadnej scenie. Półtora roku później trzymam ich album w dłoni i… zacznijmy od początku.
Szmaty to projekt muzyków związanych ze świnoujskim Ludojadem, grupą tak zwariowaną i eklektyczną, jak tylko można sobie wyobrazić. W Szmatach spotkali się by pograć bardziej jednorodną muzę, psychodelicznego rokendrola. Spokojnie, nie znormalnieli przy tym. Bo kto normalny na singiel wybiera powykręcane elektroniczne dziwadło z tekstem, który rozpoczyna tę recenzję? Kto zaczyna płytę utworem przebełkotanym w nieistniejącym języku? Kto przy zdrowych zmysłach zamyka album kilkuminutowym umuzykowieniem zwrotu „kurwa, ty kurwo”?
Bardziej przekonującym znakiem (oprócz flądrowego występu), świadczącym o tym, że warto czekać na album, był drugi singiel „Bomby Miłości”. Znakomity post punkowy utwór, ze ścianą gitarowego jazgotu. Kto nie strawił ich humoru i odpuścił sobie „Szmaty”, niech żałuje, bo w środku płyta kryje całe bogactwo tego, co brudny rokendrol ma do zaoferowania.
Nie ma tu zbędnego filozofowania. Kwartet zasuwa transowe kawałki o wpadających w ucho melodiach, do których Kapitan Mewa wyśpiewuje lub deklamuje absurdalne teksty. I bawią się tą konwencją. W „Wietrze Arabii” dorzucają orientalne ozdobniki i arabskie zaśpiewy, by po chwili podać soczysty noise punk pierwszej próby. W „Lochowski spleen” sięgają po jazzującą trąbkę, którą osadzają w miarowy trans tłustej sekcji rytmicznej. Wychodzi z tego genialny instrumental. Nie stronią też od elektronicznych motywów („Skrzaty”). Potrafią też zaskoczyć zupełną zmianą stylistyki. W „Want the girl” przywdziewają maski 20-letnich wrażliwych chłopców z grzywką na bok i pokazują jak smakuje indie rock znad polskiego morza. Aż nagle poważnieją i w „Wodolocie Porannym” zupełnie serio śpiewają o miłosnym zawodzie w sposób wręcz poetycki.
Jedyne czego się obawiam, to to, że przez warstwę tekstową i muzyczne wygłupy ta płyta zostanie potraktowana jako dzieło „dla jaj”. Albo coś trudnego do zinterpretowania – „może to jakaś prowokacja, tyle przekleństw, seksu…?”. Szkoda by było, aby tak świetna płyta, nagrana przez bardzo dobrych muzyków, niestrudzonych podżegaczy rzeczywistości, została zmarginalizowana. Przecholernie miło posłuchać tak dojrzałego materiału, w tak frywolnej formie, nieskrępowanego poprawnością i próbą zaspokajania jakichkolwiek oczekiwań.
Dobranoc szmato, gdy skończy się lato, chcę być na tej plaży sam. Za parę godzin niech mnie obudzi nowej miłości brzask.
(wyd. Cali Zieloni Recording Studio)
Szmaty w sieci
Był ciepły czerwcowy wieczór, plaża gdańskiego Brzeźna tętniła muzyką i alkoholem. Przy molo stał bus, wokół grupka ludzi. Z paki busa owiniętego lampkami choinkowymi bliżej nieznany zespół zapodawał znakomicie psychodeliczne kwasy. Tak właśnie poznałem Szmaty, które na zeszłorocznym Fląder Festiwalu dały jeden z najlepszych koncertów, choć nie wystąpiły na żadnej scenie. Półtora roku później trzymam ich album w dłoni i… zacznijmy od początku.
Szmaty to projekt muzyków związanych ze świnoujskim Ludojadem, grupą tak zwariowaną i eklektyczną, jak tylko można sobie wyobrazić. W Szmatach spotkali się by pograć bardziej jednorodną muzę, psychodelicznego rokendrola. Spokojnie, nie znormalnieli przy tym. Bo kto normalny na singiel wybiera powykręcane elektroniczne dziwadło z tekstem, który rozpoczyna tę recenzję? Kto zaczyna płytę utworem przebełkotanym w nieistniejącym języku? Kto przy zdrowych zmysłach zamyka album kilkuminutowym umuzykowieniem zwrotu „kurwa, ty kurwo”?
Bardziej przekonującym znakiem (oprócz flądrowego występu), świadczącym o tym, że warto czekać na album, był drugi singiel „Bomby Miłości”. Znakomity post punkowy utwór, ze ścianą gitarowego jazgotu. Kto nie strawił ich humoru i odpuścił sobie „Szmaty”, niech żałuje, bo w środku płyta kryje całe bogactwo tego, co brudny rokendrol ma do zaoferowania.
Nie ma tu zbędnego filozofowania. Kwartet zasuwa transowe kawałki o wpadających w ucho melodiach, do których Kapitan Mewa wyśpiewuje lub deklamuje absurdalne teksty. I bawią się tą konwencją. W „Wietrze Arabii” dorzucają orientalne ozdobniki i arabskie zaśpiewy, by po chwili podać soczysty noise punk pierwszej próby. W „Lochowski spleen” sięgają po jazzującą trąbkę, którą osadzają w miarowy trans tłustej sekcji rytmicznej. Wychodzi z tego genialny instrumental. Nie stronią też od elektronicznych motywów („Skrzaty”). Potrafią też zaskoczyć zupełną zmianą stylistyki. W „Want the girl” przywdziewają maski 20-letnich wrażliwych chłopców z grzywką na bok i pokazują jak smakuje indie rock znad polskiego morza. Aż nagle poważnieją i w „Wodolocie Porannym” zupełnie serio śpiewają o miłosnym zawodzie w sposób wręcz poetycki.



Jedyne czego się obawiam, to to, że przez warstwę tekstową i muzyczne wygłupy ta płyta zostanie potraktowana jako dzieło „dla jaj”. Albo coś trudnego do zinterpretowania – „może to jakaś prowokacja, tyle przekleństw, seksu…?”. Szkoda by było, aby tak świetna płyta, nagrana przez bardzo dobrych muzyków, niestrudzonych podżegaczy rzeczywistości, została zmarginalizowana. Przecholernie miło posłuchać tak dojrzałego materiału, w tak frywolnej formie, nieskrępowanego poprawnością i próbą zaspokajania jakichkolwiek oczekiwań.
Dobranoc szmato, gdy skończy się lato, chcę być na tej plaży sam. Za parę godzin niech mnie obudzi nowej miłości brzask.
(wyd. Cali Zieloni Recording Studio)
Szmaty w sieci
komentarze