„Zesrałem się” – tak odpisał kolega, któremu podesłałem jeden z utworów z tej płyty do sprawdzenia. I uwierzcie, był to komplement.
Musimy wrócić do roku 2014, pewnie wracać będziemy do niego jeszcze nie raz. Ale tym razem nie cofamy się zbyt daleko, bo najnowszy album Bad Light District wyszedł w grudniu.
Krakusy mają już swoją markę i twardy elektorat wyrobiony poprzednimi dobrymi wydawnictwami. Od razu zdradzimy, że na „Science of Dreams” nie spuszczają z tonu i mogą jedynie poszerzyć stan posiadania. Fani ich muzyki przyjmą nowe dźwięki z otwartymi ramionami, pora też, aby dzięki tak dobrej płycie stało się o nich głośniej. Ale to nie takie proste…
Bo „Science of Dreams” choć otagowane jako „alternative indie pop rock”, czyli w zasadzie coś, co wróży nie najlepiej (indie, pop - fe!), a wydawałoby się będzie chwytliwe dla mas, w rzeczywistości jest materiałem, który niekoniecznie jest łatwy i przyjemny. W zasadzie to nie jest.
Ok, jest na tej płycie mnóstwo popowego polotu, melodii, które wchodzą gładko, klimatycznych wokali i tego czegoś, od czego nóżka chodzi. Tak jak w singlowym „Table leg”. Nie sposób tej kompozycji odmówić jakości, ale zarazem sprawiła ona, że do płyty na dzień dobry poczułem dystans. Mało to już w Polsce indie rockowego grania? Gitarowego, ale opartego na tanecznym wręcz bicie. I z angielskimi tekstami. Mnóstwo tego ostatnio, przesyt. Właściwie nie ostatnio, od dobrych paru lat taka muzyka ma wzięcie.
Ale Bad Light District przygotowali materiał, który poza wspomnianą nośnością cechuje potężna sekcja rytmiczna, która aż tętni od psychodelicznych motywów. I brzmi perfekcyjnie, tłusto, ciemno, niebezpiecznie. Od trzeciej ścieżki jest już tylko dobrze, bardzo dobrze, albo zajebiście. Niesamowity rozmach kompozycji, swego rodzaju majestat. „El Pato” miarowy, dociskający mocą, sączy się pomału do głowy przez sześć przyjemnych minut. „Niehalo” – jeden z najlepszych momentów płyty – to stonerowa rytmika, szugejzowe przestrzenie i transowo majaczone teksty. To także kolejny triumf prostoty, bo utwór wcale nie powala jakimiś pomysłami z kosmosu. Miłośników Much i Rojka przemieli i wypluje. A końcówka „Spiritual Machines” dobije tych, którzy jeszcze dają oznaki życia. Takie to indie. Takie to indie, że i elementy nojzów na tej płycie znajdziecie, i ściany gitar. Nie można jeszcze nie wspomnieć o „Just Smile And Wave”. Jeśli ktoś kiedyś będzie uczył, jak łączyć psychodelię z chwytliwością, powinien postawić ten utwór za wzór. Jest on zarazem wizytówką albumu – wpada w ucho, ale muzycznie zadowoli najbardziej wybrednych fanów alternatywnego grania.
No właśnie, stąd nadzieja, że może jednak będzie o nich głośniej. Taki Warpaint kochają miliony. Panowie może tak ładni nie są, ale muzycznych argumentów mają co nie miara. „Science of Dreams” to album wartościowy pod każdym względem.
Bad Light District
Musimy wrócić do roku 2014, pewnie wracać będziemy do niego jeszcze nie raz. Ale tym razem nie cofamy się zbyt daleko, bo najnowszy album Bad Light District wyszedł w grudniu.
Krakusy mają już swoją markę i twardy elektorat wyrobiony poprzednimi dobrymi wydawnictwami. Od razu zdradzimy, że na „Science of Dreams” nie spuszczają z tonu i mogą jedynie poszerzyć stan posiadania. Fani ich muzyki przyjmą nowe dźwięki z otwartymi ramionami, pora też, aby dzięki tak dobrej płycie stało się o nich głośniej. Ale to nie takie proste…
Bo „Science of Dreams” choć otagowane jako „alternative indie pop rock”, czyli w zasadzie coś, co wróży nie najlepiej (indie, pop - fe!), a wydawałoby się będzie chwytliwe dla mas, w rzeczywistości jest materiałem, który niekoniecznie jest łatwy i przyjemny. W zasadzie to nie jest.
Ok, jest na tej płycie mnóstwo popowego polotu, melodii, które wchodzą gładko, klimatycznych wokali i tego czegoś, od czego nóżka chodzi. Tak jak w singlowym „Table leg”. Nie sposób tej kompozycji odmówić jakości, ale zarazem sprawiła ona, że do płyty na dzień dobry poczułem dystans. Mało to już w Polsce indie rockowego grania? Gitarowego, ale opartego na tanecznym wręcz bicie. I z angielskimi tekstami. Mnóstwo tego ostatnio, przesyt. Właściwie nie ostatnio, od dobrych paru lat taka muzyka ma wzięcie.
Ale Bad Light District przygotowali materiał, który poza wspomnianą nośnością cechuje potężna sekcja rytmiczna, która aż tętni od psychodelicznych motywów. I brzmi perfekcyjnie, tłusto, ciemno, niebezpiecznie. Od trzeciej ścieżki jest już tylko dobrze, bardzo dobrze, albo zajebiście. Niesamowity rozmach kompozycji, swego rodzaju majestat. „El Pato” miarowy, dociskający mocą, sączy się pomału do głowy przez sześć przyjemnych minut. „Niehalo” – jeden z najlepszych momentów płyty – to stonerowa rytmika, szugejzowe przestrzenie i transowo majaczone teksty. To także kolejny triumf prostoty, bo utwór wcale nie powala jakimiś pomysłami z kosmosu. Miłośników Much i Rojka przemieli i wypluje. A końcówka „Spiritual Machines” dobije tych, którzy jeszcze dają oznaki życia. Takie to indie. Takie to indie, że i elementy nojzów na tej płycie znajdziecie, i ściany gitar. Nie można jeszcze nie wspomnieć o „Just Smile And Wave”. Jeśli ktoś kiedyś będzie uczył, jak łączyć psychodelię z chwytliwością, powinien postawić ten utwór za wzór. Jest on zarazem wizytówką albumu – wpada w ucho, ale muzycznie zadowoli najbardziej wybrednych fanów alternatywnego grania.
No właśnie, stąd nadzieja, że może jednak będzie o nich głośniej. Taki Warpaint kochają miliony. Panowie może tak ładni nie są, ale muzycznych argumentów mają co nie miara. „Science of Dreams” to album wartościowy pod każdym względem.
Bad Light District
komentarze