Papieros za papierosem, leki na uspokojenie… Czyli pierwszy na naszych łamach album z 2015 r.
Po 3 latach od debiutu trójmiejskie Popsysze prezentują swój drugi album. Podobno najtrudniejszy, bo dzięki niemu można ocenić rozwój grupy, jego kreatywność, wreszcie inaczej spojrzeć na wydawnictwo numer jeden. Dlatego bardzo miło widzieć, że Popsysze nie stoją w miejscu.
Największa zmiana to fakt, że większość utworów zaśpiewana jest w języku polskim. Zabieg nie prosty, bo przecież najczęściej dla zespołów język polska trudna język. Ale Popsysze wychodzą z tego obronną ręką. Dzięki nowej formie przekazu nabrali ostrości, wyrazistości, głębi. Nawet jeśli czasami jest nazbyt banalnie („Sukienka”, „Rita”). Polskie teksty sprawiły im nieco trudności, akcenty w lirykach rozłożone są chwilami w dziwnych miejscach, jakby wyjęte z big bitu, trochę nienaturalnie. Ale w końcu brzmią jak chłopaki z Trójmiasta, a nie kolejny zespół skądś tam.
Nowy materiał jest też zdecydowanie mocniejszy. To nadal ciekawe zestawienie piosenek, gdzieś tam w korzeniach ogniskowych, trochę trywialnych, ale lotnych; z rockową psychodeliczną improwizacją. Ciężar przesunął się jednak w kierunku mocniejszego grania, o czym świadczyć może choćby otwierający „Nie nadążam”. Absolutnie nie rezygnują z melodyjności, ale nawet w takich właśnie momentach mocno pachnie kwasem. Mniej indie, więcej psychodelii. Takie zmiany zawsze znajdą u nas poklask. No i Popsysze brzmią teraz potężnie, jeszcze konkretniej niż na debiucie.
Łatwo zauważyć powtarzający się schemat rozwijania utworów, choć nie jest używany zbyt nachalnie. Najpierw zdobywają serca słuchaczy pełnymi uroku piosenkami, klasycznie: zwrotka i ładny refren. Jak choćby „Sukienka”, brzmiąca z początku niczym podrasowany pierdolnięciem kawałek z dyskografii Pustek. A potem… Potem Popsysze pokazują, co znaczy siła rockowego tria. Kiedy już pograją te swoje piosenki, zapominają o próbach bycia fajnymi i po prostu grają rokendrola. Tego oldskulowego, brudasy z lat 60 i 70, hard rocki, opary stonera i dużo, dużo kwaśnej psychodelii. I choć cenię ich talent do pisania piosenek – jak rozumiem „pop” zawarty w nazwie grupy i tytułach obydwu płyt zobowiązuje - to największą przyjemność znajduję właśnie w tych ogonach utworów; gęsto tam od wciągających instrumentalnych motywów. Jest jeszcze coś, co na tej płycie wyróżnia się zupełnie. To utwór „Come on”, w którym przekaz jest jasny: choćta, pogramy jazz. To świetny, nastrojowy kawałek okraszony trąbką Tomasza Ziętka.
Popsysze pozostają dla mnie zagadką. Dziwię się, że kolesie, którzy potrafią ostro przyłoić i zagrać tak kwasowe rzeczy, lubią też pośpiewać tak skoczne piosenki. Ale kupuję to. „Popsute” wraz z takimi płytami, jak ostatnie wydawnictwa Kiev Office i Bad Light District, są dobrą szczepionką na muzykę wesołych chłopców z gitarami. Drugą płytę Popsyszów cenię znacznie wyżej niż debiut. I marzę żeby zobaczyć ich na żywo, bo ja sami mówią, „Popsysze to zespół przede wszystkim koncertowy”.
Popsysze w sieci
Po 3 latach od debiutu trójmiejskie Popsysze prezentują swój drugi album. Podobno najtrudniejszy, bo dzięki niemu można ocenić rozwój grupy, jego kreatywność, wreszcie inaczej spojrzeć na wydawnictwo numer jeden. Dlatego bardzo miło widzieć, że Popsysze nie stoją w miejscu.
Największa zmiana to fakt, że większość utworów zaśpiewana jest w języku polskim. Zabieg nie prosty, bo przecież najczęściej dla zespołów język polska trudna język. Ale Popsysze wychodzą z tego obronną ręką. Dzięki nowej formie przekazu nabrali ostrości, wyrazistości, głębi. Nawet jeśli czasami jest nazbyt banalnie („Sukienka”, „Rita”). Polskie teksty sprawiły im nieco trudności, akcenty w lirykach rozłożone są chwilami w dziwnych miejscach, jakby wyjęte z big bitu, trochę nienaturalnie. Ale w końcu brzmią jak chłopaki z Trójmiasta, a nie kolejny zespół skądś tam.
Nowy materiał jest też zdecydowanie mocniejszy. To nadal ciekawe zestawienie piosenek, gdzieś tam w korzeniach ogniskowych, trochę trywialnych, ale lotnych; z rockową psychodeliczną improwizacją. Ciężar przesunął się jednak w kierunku mocniejszego grania, o czym świadczyć może choćby otwierający „Nie nadążam”. Absolutnie nie rezygnują z melodyjności, ale nawet w takich właśnie momentach mocno pachnie kwasem. Mniej indie, więcej psychodelii. Takie zmiany zawsze znajdą u nas poklask. No i Popsysze brzmią teraz potężnie, jeszcze konkretniej niż na debiucie.
Łatwo zauważyć powtarzający się schemat rozwijania utworów, choć nie jest używany zbyt nachalnie. Najpierw zdobywają serca słuchaczy pełnymi uroku piosenkami, klasycznie: zwrotka i ładny refren. Jak choćby „Sukienka”, brzmiąca z początku niczym podrasowany pierdolnięciem kawałek z dyskografii Pustek. A potem… Potem Popsysze pokazują, co znaczy siła rockowego tria. Kiedy już pograją te swoje piosenki, zapominają o próbach bycia fajnymi i po prostu grają rokendrola. Tego oldskulowego, brudasy z lat 60 i 70, hard rocki, opary stonera i dużo, dużo kwaśnej psychodelii. I choć cenię ich talent do pisania piosenek – jak rozumiem „pop” zawarty w nazwie grupy i tytułach obydwu płyt zobowiązuje - to największą przyjemność znajduję właśnie w tych ogonach utworów; gęsto tam od wciągających instrumentalnych motywów. Jest jeszcze coś, co na tej płycie wyróżnia się zupełnie. To utwór „Come on”, w którym przekaz jest jasny: choćta, pogramy jazz. To świetny, nastrojowy kawałek okraszony trąbką Tomasza Ziętka.
Popsysze pozostają dla mnie zagadką. Dziwię się, że kolesie, którzy potrafią ostro przyłoić i zagrać tak kwasowe rzeczy, lubią też pośpiewać tak skoczne piosenki. Ale kupuję to. „Popsute” wraz z takimi płytami, jak ostatnie wydawnictwa Kiev Office i Bad Light District, są dobrą szczepionką na muzykę wesołych chłopców z gitarami. Drugą płytę Popsyszów cenię znacznie wyżej niż debiut. I marzę żeby zobaczyć ich na żywo, bo ja sami mówią, „Popsysze to zespół przede wszystkim koncertowy”.
Popsysze w sieci
komentarze