sprawdź koncerty cyklu tego slucham w Szczecinie

Moaft – „Ursa Major”

0 10-02-2015 15:22

Do tyłu, czyli progres.

Pierwszy kontakt z Moaft pamiętam jak dziś, choć było to całe wieki temu, bo w 2012 roku. Wydali wówczas epkę „Vana Imago”, którą łyknąłem szybko i ze smakiem. Dość długo trzeba było czekać na więcej. Długo, bo do teraz. Całkiem niedawno (choć jeszcze w 2014) wydali bowiem swój pierwszy długograj zatytułowany „Ursa Major”. W tym czasie jedne bandy odkryły Amerykę, inne zdążyły wstrzymać słońce, ruszyć ziemię i Bóg wie co jeszcze, a panowie z Moaft nagrali sobie album na którym cofnęli się o parę muzycznych kroków. Wszyscy się rozwijają, szukają nowych brzmień i rozwiązań, a oni? Czy coś co idzie „wstecz” można nazwać rozwojem? Otóż jeśli gra się muzykę regresywną, to można.

Brzmi to dość prosto. Nawet za bardzo, bo w rzeczywistości należy spełnić jeszcze dwa warunki: żeby mówić o jakimkolwiek rozwoju materiał musi być dojrzały i autentyczny. „Ursa Major” jest wręcz podręcznikowym przykładem spełnienia obu. Nie ma grama fałszu w tych riffach. Czysta prawda, i to jest piękne. Muzyka jest alternatywna, jest regresywna, ale przede wszystkim jest ciężka. Nie ma co się tu spodziewać gitarowej ekwilibrystyki czy obskurności, ale słuchając albumu można zapomnieć, że takie elementy w ogóle współwystępują z reprezentacją umysłową terminu „ciężar”. Brzmienie gitar jest tłuste, riffy są proste, czasem bardziej pokręcone rytmicznie, ale zawsze oszczędne w dźwiękach. Świetnie wbite i zarejestrowane (w końcu studio Hertz!) gary dopełniają całości. „Ursa Major” to klimat z którego ciężarem może być trudno sobie poradzić. Dlaczego? Bo jeśli przesłuchało się już tonę stonerowego gruzu i sludge`u z rynsztoka, to łatwo się zamknąć na tak z pozoru syntetyczne granie. Zbagatelizowanie pod tym względem Moaft byłoby jednak ogromnym błędem.

Album jest instrumentalny. Nie dziwi więc, że największą jego siłą zdecydowanie są kompozycje. Ciekawe, momentami banalne, genialne w swojej prostocie, a momentami nietuzinkowe, zaskakujące, płynnie operujące nastrojami i dynamiką. Zawsze jednak przemyślane, dojrzałe i zupełnie pozbawione kompleksów. Dzięki temu całość tworzy lity monolit, którego słucha się od „Aperi” do „Lipushki”. Nie inaczej. Właśnie to jest najbardziej pociągające w „Ursa Major” – autentyczność tej muzyki, która urzeka i pozwala wydobyć z tak oszczędnie stosowanych elementów niewiarygodną siłę. Co więcej, wielokrotne przesłuchanie albumu buduje przekonanie, że żeby go zrozumieć, przyjąć i pokochać nie trzeba znać „klasyki gatunku” niezależnie od tego czy dla kogoś to metal, alternatywa czy disco. Każdy Andrzej i każda Mariola może znaleźć tu coś dla siebie. Potęga tej płyty zawarta jest bowiem w spokoju, z jakim smoliście brzmiące gitary prą przez kolejne numery. To zupełnie niewytłumaczalne dla mnie przywołanie pierwotnych sił natury drzemiących w człowieku.

Wszystko już jest pięknie, a jeszcze nie zdążyłem wspomnieć o gościach występujących na albumie. Poszerzenie instrumentarium nadało niezwykłej głębi nie tylko czterem utworom, na których możemy usłyszeć klarnet czy akordeon, ale całości, porywającej opowieści, która kreuje swój własny świat - odwieczny, rządzący się swoimi prawami, w którym oczywistości przychodzą naturalnie. Moaft nie boi się poszukiwania piękna w prostocie, a rozbudowane kompozycje takie jak „Inter” czy tytułowa „Ursa Major” w sposób szczególny zapraszają do kontemplacji. Warto z tego zaproszenia skorzystać. 



Moaft w sieci


Krzyniooo


tagi: moaft (1)  polskie (886)  recenzje (806)  rock (485) 
komentarze