Dla takich znalezisk warto grzebać w sieci.
Śledztwa pseudodziennikarskiego nie będzie. Znaczy było, ale ograniczyło się do wujka gugla, który milczał. No i dobrze. Niech ta otoczka tajemniczości, zupełnej anonimowości pozostanie. Taka odskocznia w świecie press packów i opasłych list zagranych koncertów, dożynek i festiwali.
Wygrzebałem ich przeglądając elektroniczne wypusty różnej maści. A tam - tony bezmyślnego metalu, tony rapów, full ambientów i dziwnej elektroniki, którą łatwo idzie zlepić w chacie przy kompie. I te wszystkie dzieła „dla jaj” – dziewczynka czyta książkę dla dzieci i taguje to „experimental”. No ale wszystkie te przykrości rekompensuje choć jedna fajna płyta wyciągnięta z tego śmietnika. Taką płytą jest „Rdzeń” Nazw Komponowanych.
„Początek jest tam gdzie koniec” – każdy wyraz z tego zdania to tytuł kawałka. Układ ten trafnie oddaje charakter materiału. Bardziej jest to jednolita improwizacja, niż album o zróżnicowanej strukturze. I spokojnie można poddać go zapętleniu.
Zresztą całość brzmi tak, że można się poczuć jak w dusznej salce prób, gdzie utwory rozciągają się wraz z przybywającymi pustymi puszkami i spalonymi gadżetami. Nazwy Komponowane trafiają do słuchacza prostotą. Tą prostotą, która jest cnotą. Serwują nieprzekombinowane, intensywne kompozycje z dużą ilością ciekawie pomyślanych przejść. Na bazie psychodelicznie pracującej sekcji rytmicznej (ileż dobrych motywów na basie!) powstają wciągające utwory o progowych korzeniach, ale swobodnie rozwijane przez zespół.
Nie ma tutaj żadnej obudowy, filozofii. Trochę ponad 20 minut przyjemnego dla ucha przyczajonego łomotu rockowego tria. To i ja nie będę przedłużał – odpalcie, wrzućcie na słuchawki. Na ten przykład dobrze sprawdza się w łagodzeniu wkurwu na lepiący się tłum w rozgrzanym jak piekarnik tramwaju.
Nic wiekopomnego, ale cieszy.
Śledztwa pseudodziennikarskiego nie będzie. Znaczy było, ale ograniczyło się do wujka gugla, który milczał. No i dobrze. Niech ta otoczka tajemniczości, zupełnej anonimowości pozostanie. Taka odskocznia w świecie press packów i opasłych list zagranych koncertów, dożynek i festiwali.
Wygrzebałem ich przeglądając elektroniczne wypusty różnej maści. A tam - tony bezmyślnego metalu, tony rapów, full ambientów i dziwnej elektroniki, którą łatwo idzie zlepić w chacie przy kompie. I te wszystkie dzieła „dla jaj” – dziewczynka czyta książkę dla dzieci i taguje to „experimental”. No ale wszystkie te przykrości rekompensuje choć jedna fajna płyta wyciągnięta z tego śmietnika. Taką płytą jest „Rdzeń” Nazw Komponowanych.
„Początek jest tam gdzie koniec” – każdy wyraz z tego zdania to tytuł kawałka. Układ ten trafnie oddaje charakter materiału. Bardziej jest to jednolita improwizacja, niż album o zróżnicowanej strukturze. I spokojnie można poddać go zapętleniu.
Zresztą całość brzmi tak, że można się poczuć jak w dusznej salce prób, gdzie utwory rozciągają się wraz z przybywającymi pustymi puszkami i spalonymi gadżetami. Nazwy Komponowane trafiają do słuchacza prostotą. Tą prostotą, która jest cnotą. Serwują nieprzekombinowane, intensywne kompozycje z dużą ilością ciekawie pomyślanych przejść. Na bazie psychodelicznie pracującej sekcji rytmicznej (ileż dobrych motywów na basie!) powstają wciągające utwory o progowych korzeniach, ale swobodnie rozwijane przez zespół.
Nie ma tutaj żadnej obudowy, filozofii. Trochę ponad 20 minut przyjemnego dla ucha przyczajonego łomotu rockowego tria. To i ja nie będę przedłużał – odpalcie, wrzućcie na słuchawki. Na ten przykład dobrze sprawdza się w łagodzeniu wkurwu na lepiący się tłum w rozgrzanym jak piekarnik tramwaju.
Nic wiekopomnego, ale cieszy.
komentarze