Koń jaki jest, nie każdy widzi.
Wyglądają jak cztery chodzące nieszczęścia. Jak kwartet dziwaków, którzy uciekli z zamkniętego zakładu i dorwali się do instrumentów. I grają tak, jakby radość wolności mieszała się ze stanami urojenia. Bo kto rozsądny łączy przedwojenną muzykę z gitarą hawajską?
Wyszło niezłe dziwadełko. Biesiadny akordeon, melodie od przyśpiewek do punka, kantry, blus i folk przefiltrowane przez atmosferę podwórkowego grania. Do tego marszałkowe teksty (tak, tego pizdudskiego) – najczęściej opowiadające historię, trochę przegadane, odrobinę wulgarne, czasem nawet uczuciowe (to chyba pozostałość po big-bitowych Pomorzanach).
Poza tym, że ta dość egzotyczna mieszanka wypada intrygująco, to w dodatku fajnie grają kontrasty. Dajmy na to luźną, radosną przyśpiewkę o rzeźniku z Niebuszewa, który robił z ludzi kiełbasy i sprzedawał na bazarze (najbardziej znana legenda miejska Szczecina mająca częściowe potwierdzenie w faktach). Obok snującej się leniwie ballady „Całuj mnie” jest zaiwaniająca punkiem „Biała Śmierć”. O narkotyku, rzecz jasna. Ten temat powraca jeszcze w opowieści o „Danielu”. Obok urzekającego przedwojennego tango Adama Astona stoi zupełnie współczesny problem „Dor selection”, czyli szerokich w szyjach koleżków, którzy decydują, kto do lokalu wchodzi, a kto wypada.
Ta płyta ma swój klimat. Piosenki w większości są z przymrużeniem oka, marszałek jak nie umiał, tak dalej nie umie śpiewać, a całość ma tę zaletę, że jest niezobowiązująca. W tym dobrym sensie – słucha się Koni bez spiny, z lekkim uśmiechem. No może poza kawałkiem zamykającym płytę. W mrocznym, dark bluesowy „Jezusie”, zostajemy obdarci z reszty złudzeń co do ponownego pojawienia się mesjasza. Przynajmniej dziś. Kroczący rytm, przesterowany wokal i rozemocjonowany, wyjący jęczychuj (taka lokalna, szczecińska nazwa dla hawajki) ładnie budują dramatyzm tego numeru.
Trochę bez ładu i składu ta cała mieszanka. Misz-masz gatunków, wpływów muzycznych, kulturowych, nawet popkulturowych. Ale to jest właśnie wspomniana już doza szaleństwa. Przecież to jest nie do końca trzeźwa kapela podwórkowa. Tu nie może być normalnie. Poza tym – kto by tego oczekiwał?
Wyglądają jak cztery chodzące nieszczęścia. Jak kwartet dziwaków, którzy uciekli z zamkniętego zakładu i dorwali się do instrumentów. I grają tak, jakby radość wolności mieszała się ze stanami urojenia. Bo kto rozsądny łączy przedwojenną muzykę z gitarą hawajską?
Wyszło niezłe dziwadełko. Biesiadny akordeon, melodie od przyśpiewek do punka, kantry, blus i folk przefiltrowane przez atmosferę podwórkowego grania. Do tego marszałkowe teksty (tak, tego pizdudskiego) – najczęściej opowiadające historię, trochę przegadane, odrobinę wulgarne, czasem nawet uczuciowe (to chyba pozostałość po big-bitowych Pomorzanach).



Poza tym, że ta dość egzotyczna mieszanka wypada intrygująco, to w dodatku fajnie grają kontrasty. Dajmy na to luźną, radosną przyśpiewkę o rzeźniku z Niebuszewa, który robił z ludzi kiełbasy i sprzedawał na bazarze (najbardziej znana legenda miejska Szczecina mająca częściowe potwierdzenie w faktach). Obok snującej się leniwie ballady „Całuj mnie” jest zaiwaniająca punkiem „Biała Śmierć”. O narkotyku, rzecz jasna. Ten temat powraca jeszcze w opowieści o „Danielu”. Obok urzekającego przedwojennego tango Adama Astona stoi zupełnie współczesny problem „Dor selection”, czyli szerokich w szyjach koleżków, którzy decydują, kto do lokalu wchodzi, a kto wypada.



Ta płyta ma swój klimat. Piosenki w większości są z przymrużeniem oka, marszałek jak nie umiał, tak dalej nie umie śpiewać, a całość ma tę zaletę, że jest niezobowiązująca. W tym dobrym sensie – słucha się Koni bez spiny, z lekkim uśmiechem. No może poza kawałkiem zamykającym płytę. W mrocznym, dark bluesowy „Jezusie”, zostajemy obdarci z reszty złudzeń co do ponownego pojawienia się mesjasza. Przynajmniej dziś. Kroczący rytm, przesterowany wokal i rozemocjonowany, wyjący jęczychuj (taka lokalna, szczecińska nazwa dla hawajki) ładnie budują dramatyzm tego numeru.
Trochę bez ładu i składu ta cała mieszanka. Misz-masz gatunków, wpływów muzycznych, kulturowych, nawet popkulturowych. Ale to jest właśnie wspomniana już doza szaleństwa. Przecież to jest nie do końca trzeźwa kapela podwórkowa. Tu nie może być normalnie. Poza tym – kto by tego oczekiwał?
komentarze