(Nie)Jazz niepoczytalny.
Ciężko uwierzyć, że minęły aż 4 lata od debiutu Niechęci. W 2012 roku płytą „Śmierć w miękkim futerku” wzięli polską scenę szturmem. Co prawda już w 2009 ładnie namieszali swoją epką, ale to właśnie ich pierwszy longplay wprowadził ich do ekstraklasy. Od tego czasu mają fantastyczną prasę i spore grono naprawdę zaangażowanych fanów. To ekipa, która może się nie odezwać na swoim profilu pół roku (milczeli całą jesień), by potem jednym wpisem rozpalić wyobraźnie. Taka jest różnica między zespołem, którego muzykę się kocha, a zespołami, których się słucha.
Funkcjonowanie z łatką perełki polskiej alternatywy jest zapewne całkiem przyjemne. Do momentu, kiedy wydajesz drugą płytę i chcąc nie chcąc, mierzysz się z takimi opiniami. Spore wyzwanie.
Tym milej obserwuje się, jak Niechęć drugim krążkiem rozpierdala te wszystkie oczekiwania w drobny mak i nagrywa rewelacyjny, bezkompromisowy materiał. Ich spojrzenie na jazz nie straciło nic na świeżości. Mówimy tu o jazzie pełnym szaleństwa, werwy. Jazzie niepoczytalnym.
Choć uznawanie Niechęci za grupę jazzową to droga na skróty. „Niechęć” wypchana jest jazzowym graniem po brzegi, ale stoi na rockowym fundamencie. Psychodeliczny bas, wariujący saksofon, post-rockowe gitary, elektronika, dubowe przestrzenie – na pozór środki z odległych stylistyk, ale Niechęć nie ma problemu z tym, aby upleść z tego spójną, przemyślaną wypowiedź.
„Niechęć” wydaje mi się bardziej dojrzałym albumem niż debiut, w którym było więcej ognia, surowej siły. Tutaj jest większy nacisk na aranżacje, na budowanie nastroju, na znalezienie złotego środka między szacunkiem dla dobrych melodii a improwizacyjnym rozbestwieniem. Niechęć potrafi zachwycić w obu tych elementach. Spokojna, enigmatyczna „Rajza” płynie wręcz czilautowo. A jak pięknie, z wyczuciem opowiada saksofon w „Trzeba to zrobić”! Jednocześnie przy tych subtelnościach nie mają skrupułów rozszarpywać jazgotliwymi frytami („Koniec”), kłóć free jazzowymi klawiszami, uderzać post-punkiem (znakomity bonus).
Nie mam pytań. Niechęć może sobie milczeć miesiące. Może sobie milczeć lata. Ważne, że wraca z workiem znakomitych piosenek. To będzie jedna z najważniejszych płyt tego roku, niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy.
Ps: w dodatku jedna z fajniejszych tegorocznych okładek.
Ciężko uwierzyć, że minęły aż 4 lata od debiutu Niechęci. W 2012 roku płytą „Śmierć w miękkim futerku” wzięli polską scenę szturmem. Co prawda już w 2009 ładnie namieszali swoją epką, ale to właśnie ich pierwszy longplay wprowadził ich do ekstraklasy. Od tego czasu mają fantastyczną prasę i spore grono naprawdę zaangażowanych fanów. To ekipa, która może się nie odezwać na swoim profilu pół roku (milczeli całą jesień), by potem jednym wpisem rozpalić wyobraźnie. Taka jest różnica między zespołem, którego muzykę się kocha, a zespołami, których się słucha.
Funkcjonowanie z łatką perełki polskiej alternatywy jest zapewne całkiem przyjemne. Do momentu, kiedy wydajesz drugą płytę i chcąc nie chcąc, mierzysz się z takimi opiniami. Spore wyzwanie.
Tym milej obserwuje się, jak Niechęć drugim krążkiem rozpierdala te wszystkie oczekiwania w drobny mak i nagrywa rewelacyjny, bezkompromisowy materiał. Ich spojrzenie na jazz nie straciło nic na świeżości. Mówimy tu o jazzie pełnym szaleństwa, werwy. Jazzie niepoczytalnym.
Choć uznawanie Niechęci za grupę jazzową to droga na skróty. „Niechęć” wypchana jest jazzowym graniem po brzegi, ale stoi na rockowym fundamencie. Psychodeliczny bas, wariujący saksofon, post-rockowe gitary, elektronika, dubowe przestrzenie – na pozór środki z odległych stylistyk, ale Niechęć nie ma problemu z tym, aby upleść z tego spójną, przemyślaną wypowiedź.
„Niechęć” wydaje mi się bardziej dojrzałym albumem niż debiut, w którym było więcej ognia, surowej siły. Tutaj jest większy nacisk na aranżacje, na budowanie nastroju, na znalezienie złotego środka między szacunkiem dla dobrych melodii a improwizacyjnym rozbestwieniem. Niechęć potrafi zachwycić w obu tych elementach. Spokojna, enigmatyczna „Rajza” płynie wręcz czilautowo. A jak pięknie, z wyczuciem opowiada saksofon w „Trzeba to zrobić”! Jednocześnie przy tych subtelnościach nie mają skrupułów rozszarpywać jazgotliwymi frytami („Koniec”), kłóć free jazzowymi klawiszami, uderzać post-punkiem (znakomity bonus).
Nie mam pytań. Niechęć może sobie milczeć miesiące. Może sobie milczeć lata. Ważne, że wraca z workiem znakomitych piosenek. To będzie jedna z najważniejszych płyt tego roku, niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy.
Ps: w dodatku jedna z fajniejszych tegorocznych okładek.
komentarze