Odrobiny argentyńskiego słońca?
Nie wiem co przygnało Candelarię Saenz Valiente do Polski z dalekiej Argentyny. Wiem za to, że dziś ciężko sobie wyobrazić bez niej polską alternatywę. Działając w Paristetris i solowo, wyrosła na jedną z najbardziej barwnych jej postaci.
Maj 2016 przynosi jej trzecie wydawnictwo. Ciepłe, słoneczne, przyjazne - dokładnie takie jak ten miesiąc. Tym razem nie mamy kompletnego rozstrzału między zwariowanymi eksperymentami a stonowanymi kompozycjami. Candi przygotowała spójną opowieść utrzymaną w odcieniach sepii, otulającą miękkimi dźwiękami z pogranicza popu i soulu. Klimat retro jest wszechobecny. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby wszystko tu było klarowne i oczywiste. Jak w singlowej „Rhoda”, gdzie w sielankową, wakacyjną atmosferę wbija się krzywy klawisz.
Choć to melodyjne, jak już wspomniałem popowe numery z ejtisową aurą, to spowite są lekką psychodeliczną mgłą. Taki właśnie stan osiągnęła w brzmieniu: jasne, rażące promienie słoneczne przebijają się przez dym. A same piosenki powiedziałbym, że są hm… stylowe. Nawet jeśli pojawiają się dłużyzny, to głaskają, nie chcą wypuścić z łóżka, ostentacyjnie zapraszają do lenistwa. No i wokal. Nim skradła już niezliczone ilości serc. Po „fOREVER TILL YOU DIE” liczba ta może gwałtownie wzrosnąć. Nie ma już rozwydrzonych krzyków, które znamy choćby z płyty „Drink”. Jest dream popowa łagodność, eteryczność i pociągający seksapil w głosie.
Także i tym razem – mimo, że jest piosenkowo i „normalnie” jak nigdy – wciąż w powietrzu wisi niepewność. Czy oby w tym momencie Candi nie bawi się inteligentnie konwencją, puszczając do słuchacza oko tak dyskretnie, że… no właśnie, że pojawia się niepewność? Ale ta właściwie przewija się przez całą twórczość Pictorial Candi.
„fOREVER TILL YOU DIE” urzeknie was rasowymi melodiami przedstawionymi z alternatywnym sznytem. I mi słucha się tej płyty przyjemnie. Ale gdzieś tam z tylu głowy przebija się tęsknota za niegrzeczną, lołfajową, zadziorną i lekko ześwirowaną muzyką Candi.
Nie wiem co przygnało Candelarię Saenz Valiente do Polski z dalekiej Argentyny. Wiem za to, że dziś ciężko sobie wyobrazić bez niej polską alternatywę. Działając w Paristetris i solowo, wyrosła na jedną z najbardziej barwnych jej postaci.
Maj 2016 przynosi jej trzecie wydawnictwo. Ciepłe, słoneczne, przyjazne - dokładnie takie jak ten miesiąc. Tym razem nie mamy kompletnego rozstrzału między zwariowanymi eksperymentami a stonowanymi kompozycjami. Candi przygotowała spójną opowieść utrzymaną w odcieniach sepii, otulającą miękkimi dźwiękami z pogranicza popu i soulu. Klimat retro jest wszechobecny. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby wszystko tu było klarowne i oczywiste. Jak w singlowej „Rhoda”, gdzie w sielankową, wakacyjną atmosferę wbija się krzywy klawisz.
Choć to melodyjne, jak już wspomniałem popowe numery z ejtisową aurą, to spowite są lekką psychodeliczną mgłą. Taki właśnie stan osiągnęła w brzmieniu: jasne, rażące promienie słoneczne przebijają się przez dym. A same piosenki powiedziałbym, że są hm… stylowe. Nawet jeśli pojawiają się dłużyzny, to głaskają, nie chcą wypuścić z łóżka, ostentacyjnie zapraszają do lenistwa. No i wokal. Nim skradła już niezliczone ilości serc. Po „fOREVER TILL YOU DIE” liczba ta może gwałtownie wzrosnąć. Nie ma już rozwydrzonych krzyków, które znamy choćby z płyty „Drink”. Jest dream popowa łagodność, eteryczność i pociągający seksapil w głosie.
Także i tym razem – mimo, że jest piosenkowo i „normalnie” jak nigdy – wciąż w powietrzu wisi niepewność. Czy oby w tym momencie Candi nie bawi się inteligentnie konwencją, puszczając do słuchacza oko tak dyskretnie, że… no właśnie, że pojawia się niepewność? Ale ta właściwie przewija się przez całą twórczość Pictorial Candi.
„fOREVER TILL YOU DIE” urzeknie was rasowymi melodiami przedstawionymi z alternatywnym sznytem. I mi słucha się tej płyty przyjemnie. Ale gdzieś tam z tylu głowy przebija się tęsknota za niegrzeczną, lołfajową, zadziorną i lekko ześwirowaną muzyką Candi.
komentarze