sprawdź koncerty cyklu tego slucham w Szczecinie

Belzebong - „Greenferno"

0 08-06-2016 20:15

Złoty środek o zielonym kolorze.

Czterech mężczyzn grających cztery riffy na krzyż po raz kolejny nagrało cztery utwory. Powodów do słuchania jest jednak znacznie więcej. Belzebong z roku na rok staje się coraz mocniejszą marką i naszym towarem eksportowym. Pozycja ta wypracowana została głównie na bazie „Sonic Scapes & Weedy Grooves” z 2011. Potem była jeszcze tylko jedna epka i dopiero niedawno światu ukazał się nowy album.

„Greenferno” w zasadzie nie różni się wiele od poprzednich wydawnictw. Muzyka ta sama, okładka podobna, klimat ten sam. Powolny, instrumentalny stoner zmieszany ze sludgem. No ileż można?

Jest tylko jedna słuszna odpowiedź: jak najwięcej. W pełni świadomy tego, że takie sabbathowskie pitolenie zostało ograne już wzdłuż i wszerz powtarzam: oby jak najwięcej grania Belzebong. I nie chodzi tu o formułę psychodelicznych, mozolnych riff-walców osadzonych w stonerze. Tego jest przesyt i tego więcej nikomu nie potrzeba. Natomiast grania rodem z „Greenferno” światu brak. Niby nie stworzyli niczego nowego, w zasadzie powtórzyli to, co zrobili na pierwszym albumie. Ale wtedy udało im się znaleźć złoty środek, a teraz pokazali, że to nie było przypadkowe znalezisko. Światu potrzeba muzyki wyważonej, z takim smakiem. 

Aptekarska dokładność z jaką Belzebong mierzą proporcje poszczególnych elementów kompozycji daje nam idealny miks ciężaru i psychodelii, nad którymi czuwa groove nie z tej ziemi. Kawałki są instrumentalne. Dzieję się w nich naprawdę mało. Najkrótszy z nich ma 6 minut, a mimo to słucha się ich jakby trwały przynajmniej o połowę krócej. Każdy z numerów płynie po swojemu, całość brzmi prawie tak doskonale jak na żywo i olać to czy jest wtórna czy nie, czy wnosi cokolwiek nowego czy nie. „Greenferno” to najlepsza jakościowo muzyka jaką można sobie wyobrazić. Równowaga i harmonia między riffami i psychodelicznymi gitarami na tej płycie tworzą jakość, z którą należy się osłuchać, a potem liczyć.

Z tego wszystkiego zapomniałem wspomnieć o upaleniu, bongach, ziołolecznictwie, 420, wiadrach i buchach, więc szybko nadrabiam, bo w żadnej szanującej się recenzji Belzebong nie może zabraknąć nawiązania do konopnej otoczki. Powiem tak: Bez marychułan też da się słuchać. Też można się jarać tym albumem. Przy tak dobrej muzyce palenie naprawdę jest tylko zasłoną dymną.  



Krzyniooo


tagi: belzebong (1)  polskie (886)  recenzje (806)  rock (485) 
komentarze