Złoty środek o zielonym kolorze.
Czterech mężczyzn grających cztery riffy na krzyż po raz kolejny nagrało cztery utwory. Powodów do słuchania jest jednak znacznie więcej. Belzebong z roku na rok staje się coraz mocniejszą marką i naszym towarem eksportowym. Pozycja ta wypracowana została głównie na bazie „Sonic Scapes & Weedy Grooves” z 2011. Potem była jeszcze tylko jedna epka i dopiero niedawno światu ukazał się nowy album.
„Greenferno” w zasadzie nie różni się wiele od poprzednich wydawnictw. Muzyka ta sama, okładka podobna, klimat ten sam. Powolny, instrumentalny stoner zmieszany ze sludgem. No ileż można?
Jest tylko jedna słuszna odpowiedź: jak najwięcej. W pełni świadomy tego, że takie sabbathowskie pitolenie zostało ograne już wzdłuż i wszerz powtarzam: oby jak najwięcej grania Belzebong. I nie chodzi tu o formułę psychodelicznych, mozolnych riff-walców osadzonych w stonerze. Tego jest przesyt i tego więcej nikomu nie potrzeba. Natomiast grania rodem z „Greenferno” światu brak. Niby nie stworzyli niczego nowego, w zasadzie powtórzyli to, co zrobili na pierwszym albumie. Ale wtedy udało im się znaleźć złoty środek, a teraz pokazali, że to nie było przypadkowe znalezisko. Światu potrzeba muzyki wyważonej, z takim smakiem.
Aptekarska dokładność z jaką Belzebong mierzą proporcje poszczególnych elementów kompozycji daje nam idealny miks ciężaru i psychodelii, nad którymi czuwa groove nie z tej ziemi. Kawałki są instrumentalne. Dzieję się w nich naprawdę mało. Najkrótszy z nich ma 6 minut, a mimo to słucha się ich jakby trwały przynajmniej o połowę krócej. Każdy z numerów płynie po swojemu, całość brzmi prawie tak doskonale jak na żywo i olać to czy jest wtórna czy nie, czy wnosi cokolwiek nowego czy nie. „Greenferno” to najlepsza jakościowo muzyka jaką można sobie wyobrazić. Równowaga i harmonia między riffami i psychodelicznymi gitarami na tej płycie tworzą jakość, z którą należy się osłuchać, a potem liczyć.
Z tego wszystkiego zapomniałem wspomnieć o upaleniu, bongach, ziołolecznictwie, 420, wiadrach i buchach, więc szybko nadrabiam, bo w żadnej szanującej się recenzji Belzebong nie może zabraknąć nawiązania do konopnej otoczki. Powiem tak: Bez marychułan też da się słuchać. Też można się jarać tym albumem. Przy tak dobrej muzyce palenie naprawdę jest tylko zasłoną dymną.
Czterech mężczyzn grających cztery riffy na krzyż po raz kolejny nagrało cztery utwory. Powodów do słuchania jest jednak znacznie więcej. Belzebong z roku na rok staje się coraz mocniejszą marką i naszym towarem eksportowym. Pozycja ta wypracowana została głównie na bazie „Sonic Scapes & Weedy Grooves” z 2011. Potem była jeszcze tylko jedna epka i dopiero niedawno światu ukazał się nowy album.
„Greenferno” w zasadzie nie różni się wiele od poprzednich wydawnictw. Muzyka ta sama, okładka podobna, klimat ten sam. Powolny, instrumentalny stoner zmieszany ze sludgem. No ileż można?
Jest tylko jedna słuszna odpowiedź: jak najwięcej. W pełni świadomy tego, że takie sabbathowskie pitolenie zostało ograne już wzdłuż i wszerz powtarzam: oby jak najwięcej grania Belzebong. I nie chodzi tu o formułę psychodelicznych, mozolnych riff-walców osadzonych w stonerze. Tego jest przesyt i tego więcej nikomu nie potrzeba. Natomiast grania rodem z „Greenferno” światu brak. Niby nie stworzyli niczego nowego, w zasadzie powtórzyli to, co zrobili na pierwszym albumie. Ale wtedy udało im się znaleźć złoty środek, a teraz pokazali, że to nie było przypadkowe znalezisko. Światu potrzeba muzyki wyważonej, z takim smakiem.
Aptekarska dokładność z jaką Belzebong mierzą proporcje poszczególnych elementów kompozycji daje nam idealny miks ciężaru i psychodelii, nad którymi czuwa groove nie z tej ziemi. Kawałki są instrumentalne. Dzieję się w nich naprawdę mało. Najkrótszy z nich ma 6 minut, a mimo to słucha się ich jakby trwały przynajmniej o połowę krócej. Każdy z numerów płynie po swojemu, całość brzmi prawie tak doskonale jak na żywo i olać to czy jest wtórna czy nie, czy wnosi cokolwiek nowego czy nie. „Greenferno” to najlepsza jakościowo muzyka jaką można sobie wyobrazić. Równowaga i harmonia między riffami i psychodelicznymi gitarami na tej płycie tworzą jakość, z którą należy się osłuchać, a potem liczyć.
Z tego wszystkiego zapomniałem wspomnieć o upaleniu, bongach, ziołolecznictwie, 420, wiadrach i buchach, więc szybko nadrabiam, bo w żadnej szanującej się recenzji Belzebong nie może zabraknąć nawiązania do konopnej otoczki. Powiem tak: Bez marychułan też da się słuchać. Też można się jarać tym albumem. Przy tak dobrej muzyce palenie naprawdę jest tylko zasłoną dymną.
komentarze