17-06-2013
Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że jak to na festiwalu bywa, nie dane nam było zobaczyć wszystkiego, co chcieliśmy. To „wina” dwóch scen – duża grała na plaży, mała bardziej kameralnie na molo, więc w jednym czasie koncerty odbywały się w dwóch miejscach. No a poza tym wiadomo – piwko, rybka (obowiązkowo flądra), plażowanie – jak to na festiwalu.
Ale udało nam się zobaczyć na żywo zwłaszcza zespoły, o których płytach mieliśmy okazję pisać. Pierwszego dnia sprawdziliśmy więc jak się miewa solidna polska punkowa reprezentacja. Skowyt na żywo potwierdził to, z czego jest znany – to sceniczne zwierzaki, które bez trudu porywają publikę do pogowania. Nieco rozczarował za to występ The Abstinents, którzy także należą do najciekawszych składów punkowych nad Wisłą. O ile w ich muzyce chaos pojawia się z założenia, o tyle na flądrowym koncercie było go odrobinę za dużo. Albo wymknął się nieco spod kontroli. TZN Xenna - jakby nie patrzeć legenda gatunku - to akurat pewniak, wszystko w ich scenicznym show kipi energią, a Zygzak swoimi freakowymi zachowaniami jeszcze podbija atmosferę.
Udało nam się też zobaczyć na żywo występ Romka Puchowskiego – występ rewelacyjny. Romek zagrał solo, bez towarzyszenia muzyków, którzy uczestniczyli w nagraniach płyty „Free” (m.in. Tymon Tymański). Zabrzmiały utwory z tego krążka, ale także te z repertuaru grupy Von Zeit „Autostrada Nocą” czy „Ocieramy się”. Romek grał na swojej fantastycznej gitarze, tworząc piosenki także przez loopowanie wybranych fragmentów, nakładanie na siebie i dogrywanie na żywo. Świetny głos, świetny feeling i piosenki, które w nadmorskiej scenerii brzmią jeszcze lepiej niż na płycie.
Dzień drugi
Z drugiego dnia, na pewno warto wspomnieć o udanym koncercie łódzkiego Już Nie Żyjesz, który zaprezentował ciekawy miks nowej fali, rocka i elektroniki. Co prawda to muzyka raczej do zmroku – a JNŻ grali jako pierwsi o 18, w pięknym słońcu i dopiero zbierającej się publiczności – ale i w tych warunkach było czego posłuchać. W podobnych okolicznościach przyszło grać Dead Snow Monster. I w tym przypadku plażowa atmosfera nie przeszkodziła w odbiorze ich brudnego i garażowego rocka. Nie przeszkodziła również bolesna konferansjerka Konja, który usilnie próbował strollować grupę przed występem.
W tym czasie na małej scenie instalował się Marszałek Pizdudski One Man Band, czyli człowiek-orkiestra grający klimaty blusa, country i rockabilly. Publika – z której zapewne nikt Marszałka dotychczas nie znał - szybko „kupiła” naszpikowane bluzgami piosenki i jego swobodną konferansjerkę.
Stamtąd z powrotem biegiem na plażę, żeby zdążyć na Destructive Daisy. Cztery młodziutkie i drobne dziewczyny wyglądają na scenie niepozornie, ale punk rocka grają tak, że mogą zawstydzić starych punkowców. Szczególnie wrażenie robi perkusistka, którą zza garów ledwo widać, ale uwierzcie, że słychać doskonale. Później scenę opanowały skoczne irlandzkie rytmy, które w punkowym sosie podają Molly Malone’s. Nie urzekli mnie jednak jakoś specjalnie - to dosyć hermetyczna muzyka, bardziej skierowana do fanów gatunku, choć trzeba oddać, że w tym co grają, są po prostu dobrzy.
Finał drugiego dnia złożony był z zestawu trzech świetnych kapel: Gówno, Ścianka i Trupa Trupa. Ścianka kolejny raz rozpaliła wyobraźnię wszystkich czekających na wciąż zapowiadany nowy album. Podczas flądrowego występu polecieli jednak bardziej w improwizację, co w ich przypadku nie jest też czymś wyjątkowym.
Koncerty Gówna i Trupy Trupa to dwa najlepsze koncerty tegorocznego Flądra. Gówno zagrało kilka nowych piosenek, zwiastujących nadchodzący, trzeci już album grupy – i możemy zdradzić, że zapowiada się równie dobrze jak „To nie jest kurwa Pink Floyd” i „Czarne Rodeo”. Smaczkiem był cover zespołu Ewa Braun rozciągnięty do jakichś kilku solidnych minut. Występ Gówna był kwintesencją brudnego, chropowatego brzmienia, muzycznej agresji i po prostu punkowego łojenia na najwyższym poziomie.
Jeszcze udało nam się wyskoczyć późnym wieczorem na małą scenę, gdzie grały świnoujskie Szmaty (silnie powiązane z grupą Ludojad). A właściwie nie na scenie, lecz na pace swojego busa – bez problemu zmieścili się z bębnami, gitą i basem w budzie, MC Mewa ze swoimi elektronicznymi zabawkami tuż przed autem. Szmaty dały popis kwasowego, trochę stonerowego szarpidructwa, będąc ze swoją oryginalną sceną niemałą atrakcją.
Na koniec wisienka na torcie, czyli koncert Trupa Trupa na dużej scenie, zamykający festiwal. Trupa zagrała porywająco, prezentując różnorodność stylów i ekspresji, jaką udało im się uchwycić na swojej ostatniej, znakomitej płycie. Trupa sprawnie poruszała się od łagodnych, songwriterskich kompozycji jak choćby „Here and Then”, po rejony ostrych brzmień jak w „I Hate”, „Over” czy "Miracle". Hipnotyzujący klimat, dwa świetne wokale i rewelacyjne, surowe brzmienie. Dramatyzm występu spotęgowany został ulewą, która zerwała się w trakcie koncertu i która przepędziła większość zgromadzonej na plaży publiczności. Ostatnich utworów w strugach deszczu wysłuchała garstka, wyglądająca na zachwyconą. Po tym występie (najlepszym na Flądrze swoją drogą…) śmiało można stwierdzić, że Trupa Trupa to na ten moment absolutna czołówka takiego grania w Polsce, są fantastyczni.
Jeszcze kilka słów o samym festiwalu. Organizacyjnie dopięty jak trzeba, sceny ulokowane w bardzo urokliwych miejscach, tuż obok siebie. No i o czym wielu zapomina - za darmo! Około 30 zespołów! Bezpośrednia bliskość morza z całą infrastrukturą sprawiają, że czujemy się jak na wczasach, a nie jak na rockowym festiwalu, więc jest to świetna okazja także do urlopowego wypadu. No i to wszak Trójmiasto, które oferuje naprawdę wiele pod względem turystycznym.
Zdecydowanie Fląderek plasuje się od razu wśród naszych ulubionych festiwali. Do zobaczenia zatem za rok, zapewne znowu pod naszym patronatem!
Poniżej trochę obrazków z 10. Fląder Festiwal.
rad
NEWS: Jak to na 10. Fląderku było...
Dziesiąty jubileuszowy Fląder Festiwal za nami – przez dwa dni, 14 i 15 czerwca 2013, w gdańskim Brzeźnie królowała polska muzyka niezależna. Jak było?
Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że jak to na festiwalu bywa, nie dane nam było zobaczyć wszystkiego, co chcieliśmy. To „wina” dwóch scen – duża grała na plaży, mała bardziej kameralnie na molo, więc w jednym czasie koncerty odbywały się w dwóch miejscach. No a poza tym wiadomo – piwko, rybka (obowiązkowo flądra), plażowanie – jak to na festiwalu.
Ale udało nam się zobaczyć na żywo zwłaszcza zespoły, o których płytach mieliśmy okazję pisać. Pierwszego dnia sprawdziliśmy więc jak się miewa solidna polska punkowa reprezentacja. Skowyt na żywo potwierdził to, z czego jest znany – to sceniczne zwierzaki, które bez trudu porywają publikę do pogowania. Nieco rozczarował za to występ The Abstinents, którzy także należą do najciekawszych składów punkowych nad Wisłą. O ile w ich muzyce chaos pojawia się z założenia, o tyle na flądrowym koncercie było go odrobinę za dużo. Albo wymknął się nieco spod kontroli. TZN Xenna - jakby nie patrzeć legenda gatunku - to akurat pewniak, wszystko w ich scenicznym show kipi energią, a Zygzak swoimi freakowymi zachowaniami jeszcze podbija atmosferę.
Udało nam się też zobaczyć na żywo występ Romka Puchowskiego – występ rewelacyjny. Romek zagrał solo, bez towarzyszenia muzyków, którzy uczestniczyli w nagraniach płyty „Free” (m.in. Tymon Tymański). Zabrzmiały utwory z tego krążka, ale także te z repertuaru grupy Von Zeit „Autostrada Nocą” czy „Ocieramy się”. Romek grał na swojej fantastycznej gitarze, tworząc piosenki także przez loopowanie wybranych fragmentów, nakładanie na siebie i dogrywanie na żywo. Świetny głos, świetny feeling i piosenki, które w nadmorskiej scenerii brzmią jeszcze lepiej niż na płycie.
Dzień drugi
Z drugiego dnia, na pewno warto wspomnieć o udanym koncercie łódzkiego Już Nie Żyjesz, który zaprezentował ciekawy miks nowej fali, rocka i elektroniki. Co prawda to muzyka raczej do zmroku – a JNŻ grali jako pierwsi o 18, w pięknym słońcu i dopiero zbierającej się publiczności – ale i w tych warunkach było czego posłuchać. W podobnych okolicznościach przyszło grać Dead Snow Monster. I w tym przypadku plażowa atmosfera nie przeszkodziła w odbiorze ich brudnego i garażowego rocka. Nie przeszkodziła również bolesna konferansjerka Konja, który usilnie próbował strollować grupę przed występem.
W tym czasie na małej scenie instalował się Marszałek Pizdudski One Man Band, czyli człowiek-orkiestra grający klimaty blusa, country i rockabilly. Publika – z której zapewne nikt Marszałka dotychczas nie znał - szybko „kupiła” naszpikowane bluzgami piosenki i jego swobodną konferansjerkę.
Stamtąd z powrotem biegiem na plażę, żeby zdążyć na Destructive Daisy. Cztery młodziutkie i drobne dziewczyny wyglądają na scenie niepozornie, ale punk rocka grają tak, że mogą zawstydzić starych punkowców. Szczególnie wrażenie robi perkusistka, którą zza garów ledwo widać, ale uwierzcie, że słychać doskonale. Później scenę opanowały skoczne irlandzkie rytmy, które w punkowym sosie podają Molly Malone’s. Nie urzekli mnie jednak jakoś specjalnie - to dosyć hermetyczna muzyka, bardziej skierowana do fanów gatunku, choć trzeba oddać, że w tym co grają, są po prostu dobrzy.
Finał drugiego dnia złożony był z zestawu trzech świetnych kapel: Gówno, Ścianka i Trupa Trupa. Ścianka kolejny raz rozpaliła wyobraźnię wszystkich czekających na wciąż zapowiadany nowy album. Podczas flądrowego występu polecieli jednak bardziej w improwizację, co w ich przypadku nie jest też czymś wyjątkowym.
Koncerty Gówna i Trupy Trupa to dwa najlepsze koncerty tegorocznego Flądra. Gówno zagrało kilka nowych piosenek, zwiastujących nadchodzący, trzeci już album grupy – i możemy zdradzić, że zapowiada się równie dobrze jak „To nie jest kurwa Pink Floyd” i „Czarne Rodeo”. Smaczkiem był cover zespołu Ewa Braun rozciągnięty do jakichś kilku solidnych minut. Występ Gówna był kwintesencją brudnego, chropowatego brzmienia, muzycznej agresji i po prostu punkowego łojenia na najwyższym poziomie.
Jeszcze udało nam się wyskoczyć późnym wieczorem na małą scenę, gdzie grały świnoujskie Szmaty (silnie powiązane z grupą Ludojad). A właściwie nie na scenie, lecz na pace swojego busa – bez problemu zmieścili się z bębnami, gitą i basem w budzie, MC Mewa ze swoimi elektronicznymi zabawkami tuż przed autem. Szmaty dały popis kwasowego, trochę stonerowego szarpidructwa, będąc ze swoją oryginalną sceną niemałą atrakcją.
Na koniec wisienka na torcie, czyli koncert Trupa Trupa na dużej scenie, zamykający festiwal. Trupa zagrała porywająco, prezentując różnorodność stylów i ekspresji, jaką udało im się uchwycić na swojej ostatniej, znakomitej płycie. Trupa sprawnie poruszała się od łagodnych, songwriterskich kompozycji jak choćby „Here and Then”, po rejony ostrych brzmień jak w „I Hate”, „Over” czy "Miracle". Hipnotyzujący klimat, dwa świetne wokale i rewelacyjne, surowe brzmienie. Dramatyzm występu spotęgowany został ulewą, która zerwała się w trakcie koncertu i która przepędziła większość zgromadzonej na plaży publiczności. Ostatnich utworów w strugach deszczu wysłuchała garstka, wyglądająca na zachwyconą. Po tym występie (najlepszym na Flądrze swoją drogą…) śmiało można stwierdzić, że Trupa Trupa to na ten moment absolutna czołówka takiego grania w Polsce, są fantastyczni.
Jeszcze kilka słów o samym festiwalu. Organizacyjnie dopięty jak trzeba, sceny ulokowane w bardzo urokliwych miejscach, tuż obok siebie. No i o czym wielu zapomina - za darmo! Około 30 zespołów! Bezpośrednia bliskość morza z całą infrastrukturą sprawiają, że czujemy się jak na wczasach, a nie jak na rockowym festiwalu, więc jest to świetna okazja także do urlopowego wypadu. No i to wszak Trójmiasto, które oferuje naprawdę wiele pod względem turystycznym.
Zdecydowanie Fląderek plasuje się od razu wśród naszych ulubionych festiwali. Do zobaczenia zatem za rok, zapewne znowu pod naszym patronatem!
Poniżej trochę obrazków z 10. Fląder Festiwal.
rad
komentarze