13-09-2014
ŜANĜO, Gradu Minimo, Foliba to trzy zespoły, które w tym roku zapewnią muzyczne doznania podczas IV urodzin koncertowej agencji Foliba Management - 17 października w Starym Klasztorze we Wrocławiu. Patronujemy.
O nich wszystkich mogliście wcześniej u nas przeczytać.
ŜANĜO zadebiutowało płytą w tym roku. „Z jednej strony jako koncept-album, ponadnarodowe i ponadkontynentalne dzieło, wielokulturowa mikstura, w której kolektyw powraca do korzeni muzyki. Ta pierwotna siła dźwięków posłużyć ma za lekarstwo na ułomności gatunku ludzkiego, zjednoczyć go i ocucić. Z drugiej strony album broni się czysto muzycznie, bez podnoszenia warstwy konceptualnej, to nadal kawał wciągającego world music, z niezliczonymi wątkami, znacznie wykraczającymi poza granice tego gatunku” – pisaliśmy w recenzji.
Gradu Minimo poruszają się w okolicach dubu. O ich epce pisaliśmy tak: „Powieści Dubowe” to historie inteligentnie poubierane w dubowe dźwięki, rozlewające się na dupstepy, dum&bassy czy nawet techno.
Foliba – Na nich mogliście nieraz natknąć się w naszych koncertowych relacjach. To grupa odnajdująca korzenie w transowym brzmieniu Afrykańskiej muzyki perkusyjnej.
Data : 17.10.2014 (piątek)
Start : 19.00
Miejsce : Stary Klasztor, ulica Purkyniego 1, Wroclaw
Bilety : 15 zł – przedsprzedaż w klubie i rezerwacje, 20 zł – w punktach sprzedaży i przed koncertem
Wydarzenie na fb

O nich wszystkich mogliście wcześniej u nas przeczytać.
ŜANĜO zadebiutowało płytą w tym roku. „Z jednej strony jako koncept-album, ponadnarodowe i ponadkontynentalne dzieło, wielokulturowa mikstura, w której kolektyw powraca do korzeni muzyki. Ta pierwotna siła dźwięków posłużyć ma za lekarstwo na ułomności gatunku ludzkiego, zjednoczyć go i ocucić. Z drugiej strony album broni się czysto muzycznie, bez podnoszenia warstwy konceptualnej, to nadal kawał wciągającego world music, z niezliczonymi wątkami, znacznie wykraczającymi poza granice tego gatunku” – pisaliśmy w recenzji.
Gradu Minimo poruszają się w okolicach dubu. O ich epce pisaliśmy tak: „Powieści Dubowe” to historie inteligentnie poubierane w dubowe dźwięki, rozlewające się na dupstepy, dum&bassy czy nawet techno.
Foliba – Na nich mogliście nieraz natknąć się w naszych koncertowych relacjach. To grupa odnajdująca korzenie w transowym brzmieniu Afrykańskiej muzyki perkusyjnej.
Data : 17.10.2014 (piątek)
Start : 19.00
Miejsce : Stary Klasztor, ulica Purkyniego 1, Wroclaw
Bilety : 15 zł – przedsprzedaż w klubie i rezerwacje, 20 zł – w punktach sprzedaży i przed koncertem
Wydarzenie na fb
10-09-2014
Dokładnie w rocznicę radzieckiej napaści na Polskę, 17 września ukaże się debiutancka płyta Marszałka Pizdudskiego. Z przyjemnością będziemy się przyglądać jak ze swoim plugawym językiem wejdzie na salony.
Dziś, tydzień przed premierą zaprezentowano okładkę albumu, który będzie nosił tytuł po prostu „Marszałek Pizdudski One Man Band”. Znajdzie się na nim 17 utworów. Część znacie, sporej części nie, a na pewno nie słyszeliście tych piosenek w takiej wersji, w jakiej trafiły na krążek. Autorem grafiki jest Joanna Łańcucka.
Nie oszukujmy się, kto do nas zagląda, Marszałka doskonale zna. Z racji tego, że Pizdudski funkcjonuje w Szczecinie, gdzie scena jest tak mała, że każdy się zna, mieliśmy z nim nie raz do czynienia. Pisaliśmy o nim pierwsi, wieszcząc, że te paskudnie zaśpiewane piosenki z youtuba odcisną na polskiej muzyce mniejsze czy większe (to się dopiero okaże) piętno. Śledzimy jego działalność od początku. Grał w ramach naszego cyklu Tego Słucham, wylądował na naszej tegorocznej składance (wciąż można pobrać, zapraszamy). Wreszcie to my organizujemy koncert premierowy debiutu, czyli tzw. RYLIZ PARTY (zagrają też Oil Stains – też zapraszamy).
Uf, jak widzicie, skoro tak wielokrotnie się pod twórczością Pizdudskiego podpisaliśmy, nie będziemy rzeźbić kolejnego tekstu zapowiadającego płytę – dobrze już wiecie, że warto na nią czekać. Ale zobowiązania patronackie swoją drogą, więc poniżej info od wydawcy. Plus TYLKO U NAS - zdjęcie wyczekującego Marszałka.
Istnieją kręgi, w których Marszałek Pizdudski określany jest mianem pierwszego konia polskiego „blus-kantry-panku”. Być może dzieje się tak dlatego, że jest on twórcą tego gatunku i – póki co – nie ma zbyt wielkiej konkurencji. Rzadkością w naszym kraju są bowiem jednoosobowe przedsięwzięcia muzyczne o podobnych założeniach. Prawdopodobnie chodzi jednak o to, że zaskakujące oszczędnością w warstwie muzycznej, a porażające dosadnością w sferze tekstowej utwory, są po prostu dobre.
Zapowiedź:
Okładka:

Dziś, tydzień przed premierą zaprezentowano okładkę albumu, który będzie nosił tytuł po prostu „Marszałek Pizdudski One Man Band”. Znajdzie się na nim 17 utworów. Część znacie, sporej części nie, a na pewno nie słyszeliście tych piosenek w takiej wersji, w jakiej trafiły na krążek. Autorem grafiki jest Joanna Łańcucka.
Nie oszukujmy się, kto do nas zagląda, Marszałka doskonale zna. Z racji tego, że Pizdudski funkcjonuje w Szczecinie, gdzie scena jest tak mała, że każdy się zna, mieliśmy z nim nie raz do czynienia. Pisaliśmy o nim pierwsi, wieszcząc, że te paskudnie zaśpiewane piosenki z youtuba odcisną na polskiej muzyce mniejsze czy większe (to się dopiero okaże) piętno. Śledzimy jego działalność od początku. Grał w ramach naszego cyklu Tego Słucham, wylądował na naszej tegorocznej składance (wciąż można pobrać, zapraszamy). Wreszcie to my organizujemy koncert premierowy debiutu, czyli tzw. RYLIZ PARTY (zagrają też Oil Stains – też zapraszamy).
Uf, jak widzicie, skoro tak wielokrotnie się pod twórczością Pizdudskiego podpisaliśmy, nie będziemy rzeźbić kolejnego tekstu zapowiadającego płytę – dobrze już wiecie, że warto na nią czekać. Ale zobowiązania patronackie swoją drogą, więc poniżej info od wydawcy. Plus TYLKO U NAS - zdjęcie wyczekującego Marszałka.
Istnieją kręgi, w których Marszałek Pizdudski określany jest mianem pierwszego konia polskiego „blus-kantry-panku”. Być może dzieje się tak dlatego, że jest on twórcą tego gatunku i – póki co – nie ma zbyt wielkiej konkurencji. Rzadkością w naszym kraju są bowiem jednoosobowe przedsięwzięcia muzyczne o podobnych założeniach. Prawdopodobnie chodzi jednak o to, że zaskakujące oszczędnością w warstwie muzycznej, a porażające dosadnością w sferze tekstowej utwory, są po prostu dobre.
Zapowiedź:



Okładka:

09-09-2014
Żywiołowy, energetyczny, muzyka na styku popu i alternatywy – już sobie szykowałem słowa do relacji z koncertu Chłopcy Konta Basia, którzy zagrali w Szczecinie w poniedziałkowy wieczór 8 września. A tymczasem…
Ich debiut fonograficzny średnio mi zagrał, zbyt popowe na folk, zbyt mało oryginalne na dobry pop. Ale u nas recenzja płyty „Oj tak!” była jak najbardziej pozytywna, kolega Senior Cartero pisał: „połączenie folku i jazzowych brzmień to nic nowego, jednak w wykonaniu Chłopców i Basi fuzja ta brzmi wyjątkowo świeżo i oryginalnie”. Koniecznie więc trzeba było sprawdzić jak wypadają na żywo.
Okrojone do minimum instrumentarium może być atutem. W przypadku ChKB to tylko perkusja i kontrabas, czasami Basia sięga po klarnet lub drumlę. Są zespoły, które z dwóch instrumentów potrafią wygenerować cuda, w przypadku chłopców jest jednak zupełnie inaczej. Cały koncert brzmiał jak jedna przeraźliwie długa piosenka, oparta na jazzowym standardzie. Nie było w tym zupełnie życia, instrumentaliści ani na chwilę nie zajrzeli w świat luźnej improwizacji, grali statecznie, bezpiecznie i zwyczajnie nudno. Już przez to było ciężko – Niełatwe zadanie przed Basią – pomyślałem. Jak ona śpiewem ożywi tego trupa? Jak się okazało, o żadnym wskrzeszeniu mowy być nie mogło. Basia choć wokalnie bardzo w porządku, nawijała niby folkowo, szybko, niewyraźnie, wciąż tak samo. Często tak mocno odjeżdżała od tego, co grali koledzy, że tracili nić porozumienia. Jej ekspresja na dłuższą metę męczyła, wreszcie irytowała. Paradoksalnie najlepiej wypadały fragmenty, w których grała na dęciaku. Kompozycje zyskiwały narrację, której sekcja rytmiczna nie prowadziła. Melodie od razu nabierały rumieńców. Niestety, były to nieliczne i krótkie chwile. Niby śpiew Basi to najsilniejszy folkowy pierwiastek w ich muzyce, zwłaszcza, że teksty zakorzenione są w tradycji, ale wcale nie nadaje to całości folkowego sznytu.
Na zakończenie tego smutnego tekstu dodać jeszcze muszę, że publiczności sama w sobie taka głupia nie jest i naprawdę wyczuje wszystkie zapełniacze w stylu „param param padum” i „la la la”. Ok, w folku przyśpiewki to stały punkt programu, ale nie w takich ilościach i nie podane na popowo. Naprawdę nie przypominam sobie zespołu, który na bis zagrałby piosenkę z takimi właśnie niby-słowami.
Intencje były dobre, głowa otwarte, oczekiwania spore, ale nie za wielkie. Liczyłem, że Basia z chłopcami zaserwują miks popowej chwytliwości i awangardowej świeżości. Niestety moje wrażenia z płyty znalazły potwierdzenie na scenie. A nie da się lepiej poznać zespołu, niż obcując z nim na żywo. Sorry, ale po wczorajszym występie nie rozumiem ich popularności.
rad







Ich debiut fonograficzny średnio mi zagrał, zbyt popowe na folk, zbyt mało oryginalne na dobry pop. Ale u nas recenzja płyty „Oj tak!” była jak najbardziej pozytywna, kolega Senior Cartero pisał: „połączenie folku i jazzowych brzmień to nic nowego, jednak w wykonaniu Chłopców i Basi fuzja ta brzmi wyjątkowo świeżo i oryginalnie”. Koniecznie więc trzeba było sprawdzić jak wypadają na żywo.
Okrojone do minimum instrumentarium może być atutem. W przypadku ChKB to tylko perkusja i kontrabas, czasami Basia sięga po klarnet lub drumlę. Są zespoły, które z dwóch instrumentów potrafią wygenerować cuda, w przypadku chłopców jest jednak zupełnie inaczej. Cały koncert brzmiał jak jedna przeraźliwie długa piosenka, oparta na jazzowym standardzie. Nie było w tym zupełnie życia, instrumentaliści ani na chwilę nie zajrzeli w świat luźnej improwizacji, grali statecznie, bezpiecznie i zwyczajnie nudno. Już przez to było ciężko – Niełatwe zadanie przed Basią – pomyślałem. Jak ona śpiewem ożywi tego trupa? Jak się okazało, o żadnym wskrzeszeniu mowy być nie mogło. Basia choć wokalnie bardzo w porządku, nawijała niby folkowo, szybko, niewyraźnie, wciąż tak samo. Często tak mocno odjeżdżała od tego, co grali koledzy, że tracili nić porozumienia. Jej ekspresja na dłuższą metę męczyła, wreszcie irytowała. Paradoksalnie najlepiej wypadały fragmenty, w których grała na dęciaku. Kompozycje zyskiwały narrację, której sekcja rytmiczna nie prowadziła. Melodie od razu nabierały rumieńców. Niestety, były to nieliczne i krótkie chwile. Niby śpiew Basi to najsilniejszy folkowy pierwiastek w ich muzyce, zwłaszcza, że teksty zakorzenione są w tradycji, ale wcale nie nadaje to całości folkowego sznytu.
Na zakończenie tego smutnego tekstu dodać jeszcze muszę, że publiczności sama w sobie taka głupia nie jest i naprawdę wyczuje wszystkie zapełniacze w stylu „param param padum” i „la la la”. Ok, w folku przyśpiewki to stały punkt programu, ale nie w takich ilościach i nie podane na popowo. Naprawdę nie przypominam sobie zespołu, który na bis zagrałby piosenkę z takimi właśnie niby-słowami.
Intencje były dobre, głowa otwarte, oczekiwania spore, ale nie za wielkie. Liczyłem, że Basia z chłopcami zaserwują miks popowej chwytliwości i awangardowej świeżości. Niestety moje wrażenia z płyty znalazły potwierdzenie na scenie. A nie da się lepiej poznać zespołu, niż obcując z nim na żywo. Sorry, ale po wczorajszym występie nie rozumiem ich popularności.
rad







07-09-2014
Tak było na koncercie 4 września 2014 w szczecińskim Browarze Stara Komenda. Zagrały połączone siły Moriah Woods i The Jet-sons.
Koncert organizowała Fundacja Upside Art wraz z lokalem. My mieliśmy przyjemność patronować i być na występie... Tak skrobnęliśmy wrażenia "na gorąco" (umówmy się, że nie jest to relacja ą ę):
Koncert wypadł po prostu magicznie. Panienka z Ameryki trochę przynudzała, co będziemy się oszukiwać. Ładnie śpiewa, jej piosenki brzmią klasycznie – ot, amerykański folk z południa, czasami rzewny, czasami skoczny. Ale mimo tego, że jej materiał wykonali wspólnie, to jakieś takie wyprane to z energii.
Drugi set należał do Dżetsonów. To prawdziwe diabły, otrzaskani w trasach-tasiemcach po całej Europie, ograni do bólu (dosłownie – kontrabasista miał poklejone paluchy jak atakujący w siatce). Zjeździli pół świata, zarżnęli mnóstwo instrumentów, wypili niejedno piwo. W dodatku wspólne granie sprawia im wciąż olbrzymią radość (a mieli się niby rozpadać), szaleją we trójkę na scenie jakby mieli po 16 lat. Niko, perkusista grał stojąc na stołku, dał radę grać i czytać książkę zdjętą z półki za nim, wreszcie naparzał nią w talerz. Co tam książką, a może tak głową? I szybko podjął wyzwanie. Szaleńcy!
A muzyka? Elvis na sterydach. Zapierdalają takiego rokenrola, że nawet najsztywniejszy kołek zedrze buty na parkiecie. Lubią też psychodelicznie zwolnić, zrobić tło dla mistycznie wypowiadanych kwestii przez Mateusza. Jim Morrison z Rzeszowa normalnie. Brzmią absolutnie zawodowo. Piękny to był koncert, piękny. Jak ich kiedyś gdzieś traficie, to nie możecie przegapić.






Koncert organizowała Fundacja Upside Art wraz z lokalem. My mieliśmy przyjemność patronować i być na występie... Tak skrobnęliśmy wrażenia "na gorąco" (umówmy się, że nie jest to relacja ą ę):
Koncert wypadł po prostu magicznie. Panienka z Ameryki trochę przynudzała, co będziemy się oszukiwać. Ładnie śpiewa, jej piosenki brzmią klasycznie – ot, amerykański folk z południa, czasami rzewny, czasami skoczny. Ale mimo tego, że jej materiał wykonali wspólnie, to jakieś takie wyprane to z energii.
Drugi set należał do Dżetsonów. To prawdziwe diabły, otrzaskani w trasach-tasiemcach po całej Europie, ograni do bólu (dosłownie – kontrabasista miał poklejone paluchy jak atakujący w siatce). Zjeździli pół świata, zarżnęli mnóstwo instrumentów, wypili niejedno piwo. W dodatku wspólne granie sprawia im wciąż olbrzymią radość (a mieli się niby rozpadać), szaleją we trójkę na scenie jakby mieli po 16 lat. Niko, perkusista grał stojąc na stołku, dał radę grać i czytać książkę zdjętą z półki za nim, wreszcie naparzał nią w talerz. Co tam książką, a może tak głową? I szybko podjął wyzwanie. Szaleńcy!
A muzyka? Elvis na sterydach. Zapierdalają takiego rokenrola, że nawet najsztywniejszy kołek zedrze buty na parkiecie. Lubią też psychodelicznie zwolnić, zrobić tło dla mistycznie wypowiadanych kwestii przez Mateusza. Jim Morrison z Rzeszowa normalnie. Brzmią absolutnie zawodowo. Piękny to był koncert, piękny. Jak ich kiedyś gdzieś traficie, to nie możecie przegapić.







01-09-2014
Szczecin znowu w awangardzie… Przedstawiamy kolejny zespół, który jeszcze nie ma nazwy.
Tego Slucham uberhipsterem portali (czy tam blogów?). Niektórzy piszą o nowych płytach, o koncertach nieznanych zespołów… Tak się złożyło, że my idziemy jeszcze dalej. Niedawno pisaliśmy o koncercie duetu Zamilska-Fiedorczuk, który zagrał po raz pierwszy w Szczecinie i nawet jeszcze nie ma nazwy.
Wczoraj znowu byliśmy na występie pra-pra-premierowym składu, który również wciąż jest no-nejmem. Któż to taki? Jest ich czterech, a proporcje rozkładają się następująco: ¾ Bratów z Rakemna (Kuba, Maciek, Jarek) oraz ¼ Kristenów (Mateusz). Łatwiej pisać personaliami niż rolami, bo w tym nowo powstałym tworze właściwie każdy gra na wszystkim. Sami multiinstrumentaliści psia jego mać.
Sprawa jest na tyle świeża, że poza brakiem nazwy, nie ma również żadnego opisu. „Brudny pop” – to jedyna etykieta, którą sami sobie przylepili. Ale jakże celna. Pozwolimy sobie ją nieco rozszerzyć.
Przede wszystkim jest ejtisowo, a to za sprawą syntezatorów żywcem wyjętych z lat 80, ale i samego pomysłu na muzykę. Trzon brzmienia to perkusja – a nowy zespół dysponuje dwójką znakomitych bębniarzy: Jarkiem Kozłowskim (znanym też z Mitch&Mitch i BiFFa) oraz Mateuszem Rychlickim. Ale nie myślcie, że grają na dwie perkusje - nic z tych rzeczy, częściej gra Jarek, ale panowie się wymieniają. Do tego bas z klawiszy, psychodelicznie brzmiący syntezator Virus, pianino elektryczne oraz gitara (na niej na zmianę Kuba Stankiewicz i Maciek Ziębowicz). Teksty i wokal to również zadanie Kuby – liryki niestety tylko anglojęzyczne i w warunkach koncertowych niezrozumiałe.
Wychodzi z tego oldskulowy sound w stylu Simple Minds, lecz nie tak lekki i beztroski, a podszyty niepokojem. Ograniczenie się do tego porównania byłoby jednak uproszczeniem. Z kilku zaprezentowanych kompozycji ukazuje się całkiem szeroki wachlarz brzmień. Pop jak najbardziej, bo jest przystępnie i piosenkowo, ale sporo w tym rocka i elektroniki (przede wszystkim to elektroniczne motywy nadają tej muzyce określenia „brudny”). Jest instrumental na perkusję i klawisze, zmierzający gdzieś w okolice okołokosmiczne, bywa bardziej balladowo (ale raczej na smutno). Wreszcie solą jest prawdziwy perkusyjny groove, dźwigający ścianę syntezatorowych dźwięków. Przebojowe, to na pewno, ale i odpowiednio ciężkie.
Uczciwie – nie wszystko się podoba. Czasami wokal Kuby jest zbyt „indie”, za wysoko, za emocjonalnie, utwory miejscami są zbyt ckliwe. Ale u nas okolice popu i indie nigdy nie miały łatwo. Jest w tym jednak spory potencjał, a grupa powinna trafić w gusta tych, którzy lubią stołować się muzycznie w Thin Man Records. Jak już ich kawałki będę rozbijać się po listach przebojów, pamiętajcie, że to my jako pierwsi donosiliśmy o zespole!
rad



Tego Slucham uberhipsterem portali (czy tam blogów?). Niektórzy piszą o nowych płytach, o koncertach nieznanych zespołów… Tak się złożyło, że my idziemy jeszcze dalej. Niedawno pisaliśmy o koncercie duetu Zamilska-Fiedorczuk, który zagrał po raz pierwszy w Szczecinie i nawet jeszcze nie ma nazwy.
Wczoraj znowu byliśmy na występie pra-pra-premierowym składu, który również wciąż jest no-nejmem. Któż to taki? Jest ich czterech, a proporcje rozkładają się następująco: ¾ Bratów z Rakemna (Kuba, Maciek, Jarek) oraz ¼ Kristenów (Mateusz). Łatwiej pisać personaliami niż rolami, bo w tym nowo powstałym tworze właściwie każdy gra na wszystkim. Sami multiinstrumentaliści psia jego mać.
Sprawa jest na tyle świeża, że poza brakiem nazwy, nie ma również żadnego opisu. „Brudny pop” – to jedyna etykieta, którą sami sobie przylepili. Ale jakże celna. Pozwolimy sobie ją nieco rozszerzyć.
Przede wszystkim jest ejtisowo, a to za sprawą syntezatorów żywcem wyjętych z lat 80, ale i samego pomysłu na muzykę. Trzon brzmienia to perkusja – a nowy zespół dysponuje dwójką znakomitych bębniarzy: Jarkiem Kozłowskim (znanym też z Mitch&Mitch i BiFFa) oraz Mateuszem Rychlickim. Ale nie myślcie, że grają na dwie perkusje - nic z tych rzeczy, częściej gra Jarek, ale panowie się wymieniają. Do tego bas z klawiszy, psychodelicznie brzmiący syntezator Virus, pianino elektryczne oraz gitara (na niej na zmianę Kuba Stankiewicz i Maciek Ziębowicz). Teksty i wokal to również zadanie Kuby – liryki niestety tylko anglojęzyczne i w warunkach koncertowych niezrozumiałe.
Wychodzi z tego oldskulowy sound w stylu Simple Minds, lecz nie tak lekki i beztroski, a podszyty niepokojem. Ograniczenie się do tego porównania byłoby jednak uproszczeniem. Z kilku zaprezentowanych kompozycji ukazuje się całkiem szeroki wachlarz brzmień. Pop jak najbardziej, bo jest przystępnie i piosenkowo, ale sporo w tym rocka i elektroniki (przede wszystkim to elektroniczne motywy nadają tej muzyce określenia „brudny”). Jest instrumental na perkusję i klawisze, zmierzający gdzieś w okolice okołokosmiczne, bywa bardziej balladowo (ale raczej na smutno). Wreszcie solą jest prawdziwy perkusyjny groove, dźwigający ścianę syntezatorowych dźwięków. Przebojowe, to na pewno, ale i odpowiednio ciężkie.
Uczciwie – nie wszystko się podoba. Czasami wokal Kuby jest zbyt „indie”, za wysoko, za emocjonalnie, utwory miejscami są zbyt ckliwe. Ale u nas okolice popu i indie nigdy nie miały łatwo. Jest w tym jednak spory potencjał, a grupa powinna trafić w gusta tych, którzy lubią stołować się muzycznie w Thin Man Records. Jak już ich kawałki będę rozbijać się po listach przebojów, pamiętajcie, że to my jako pierwsi donosiliśmy o zespole!
rad



27-07-2014
Mieliśmy okazję zobaczyć prapremierę koncertową nowego projektu dwóch polskich artystek: Natalii Fiedorczuk i Natalii Zamilskiej.
Obie znane już są doskonale na polskiej scenie, obie mają na niej bardzo wiele do powiedzenia. Natalia F. dała się poznać po raz pierwszy w zespole Orchid (świetny debiut "Driving with a hand brake on"), później można było usłyszeć ją w Happy Pillsach, aż wreszcie założyła swój własny zespół Nathalie And The Loners, który zdążył wydać już dwie płyty (o ostatniej przeczytacie tutaj ).
Pochodząca ze Śląska Natalia Z. to najnowsze odkrycie. Autorka utworu „Quarrel”, który sprawił, ze z miejsca zaczęła być nazywana nową nadzieją polskiej elektroniki. W maju tego roku ukazał się jej debiutancki album „Untune”, według prasy potwierdzający tę opinię. Obie panie poznały się przy okazji remiksu piosenki Nathalie And The Loners, który przygotowała Zamilska. Spotkanie to przerodziło się w wspólny projekt. Sprawa jest na tyle świeża, że w Szczecinie 26 lipca grając koncert premierowy, posługiwały się jeszcze roboczą nazwą Dwie Natalie. Jeśli zespół nie ma jeszcze nazwy i gra koncert, można chyba to uznać za prapremierę.
Warunki koncertowe były wyjątkowo trudne jak na muzykę duetu. Twarda, eksperymentalna, powyginana i solidnie psychodeliczna elektronika, idealna do zadymionych klubów alternatywnych, musiała zmierzyć się z godziną dziewiętnastą, plenerem w ogrodzie różanym, miejscem spacerów emerytów i zakochanych par. I dosyć przypadkową publicznością (patrz zdjęcia). Ale nawet tak specyficzne okoliczności nie przeszkodziły, by dziewczyny pokazały, że o duecie NN może być wkrótce głośno.
Set był bardzo różnorodny, od dubowych elektronicznych zawiesin, po oparte na potężnym basie transowe kolosy. Stojące naprzeciwko siebie dziewczyny, które rozdzielały dwa stoły, lepiły kawałki na żywo. Przepiękny (zawsze będę to powtarzał) głos Fiedorczuk był samplowany, a duet tworzył z poszczególnych jego fragmentów kolejne struktury, przechodzące przez nieprzewidywalną elektronikę Zamilskiej. Dodajmy, że wyjątkowo niepiosenkową, choć i zdarzają się tam momenty bardziej melodyjnie – nawet jeden utwór zagrały na bas i gitarę, bawiąc się przy tym przednio. Lecz twórczość duetu ma silnie eksperymentalne korzenie i osadzona jest właśnie w tych klimatach; bliżej tego, co na co dzień robi Zamilska, niż Fiedorczuk, świetna jako songwriter. Na koniec zresztą pokazała to, z czego jest znana – zaśpiewała przy akompaniamencie samych klawiszy piosenkę tak piękną, że przy okazji zrozumiałem, jak bardzo chciałbym zobaczyć koncert Nathalie And The Loners.
Zderzenie tych dwóch talentów generuje wielki potencjał. Pokręcona, trudna elektronika Zamilskiej dzięki wokalom (a nie zapominajmy, że Fiedorczuk także dorzuca swoje do samej elektroniki) dodaje nową płaszczyznę, kolejny wymiar. I choć było w tym jeszcze dużo improwizacji, jeszcze brakuje pełni zrozumienia i wzajemnego wyczucia, to współpraca ta zapowiada się wyjątkowo smakowicie. Zebrani spacerowicze w popołudniowym słońcu Szczecina nie zdawali się rozumieć, że to co przed chwilą było im dane usłyszeć, już wkrótce może podbijać polski niezal.
Natalia Fiedorczuk w sieci
Natalia Zamilska w sieci
rad











Obie znane już są doskonale na polskiej scenie, obie mają na niej bardzo wiele do powiedzenia. Natalia F. dała się poznać po raz pierwszy w zespole Orchid (świetny debiut "Driving with a hand brake on"), później można było usłyszeć ją w Happy Pillsach, aż wreszcie założyła swój własny zespół Nathalie And The Loners, który zdążył wydać już dwie płyty (o ostatniej przeczytacie tutaj ).
Pochodząca ze Śląska Natalia Z. to najnowsze odkrycie. Autorka utworu „Quarrel”, który sprawił, ze z miejsca zaczęła być nazywana nową nadzieją polskiej elektroniki. W maju tego roku ukazał się jej debiutancki album „Untune”, według prasy potwierdzający tę opinię. Obie panie poznały się przy okazji remiksu piosenki Nathalie And The Loners, który przygotowała Zamilska. Spotkanie to przerodziło się w wspólny projekt. Sprawa jest na tyle świeża, że w Szczecinie 26 lipca grając koncert premierowy, posługiwały się jeszcze roboczą nazwą Dwie Natalie. Jeśli zespół nie ma jeszcze nazwy i gra koncert, można chyba to uznać za prapremierę.
Warunki koncertowe były wyjątkowo trudne jak na muzykę duetu. Twarda, eksperymentalna, powyginana i solidnie psychodeliczna elektronika, idealna do zadymionych klubów alternatywnych, musiała zmierzyć się z godziną dziewiętnastą, plenerem w ogrodzie różanym, miejscem spacerów emerytów i zakochanych par. I dosyć przypadkową publicznością (patrz zdjęcia). Ale nawet tak specyficzne okoliczności nie przeszkodziły, by dziewczyny pokazały, że o duecie NN może być wkrótce głośno.
Set był bardzo różnorodny, od dubowych elektronicznych zawiesin, po oparte na potężnym basie transowe kolosy. Stojące naprzeciwko siebie dziewczyny, które rozdzielały dwa stoły, lepiły kawałki na żywo. Przepiękny (zawsze będę to powtarzał) głos Fiedorczuk był samplowany, a duet tworzył z poszczególnych jego fragmentów kolejne struktury, przechodzące przez nieprzewidywalną elektronikę Zamilskiej. Dodajmy, że wyjątkowo niepiosenkową, choć i zdarzają się tam momenty bardziej melodyjnie – nawet jeden utwór zagrały na bas i gitarę, bawiąc się przy tym przednio. Lecz twórczość duetu ma silnie eksperymentalne korzenie i osadzona jest właśnie w tych klimatach; bliżej tego, co na co dzień robi Zamilska, niż Fiedorczuk, świetna jako songwriter. Na koniec zresztą pokazała to, z czego jest znana – zaśpiewała przy akompaniamencie samych klawiszy piosenkę tak piękną, że przy okazji zrozumiałem, jak bardzo chciałbym zobaczyć koncert Nathalie And The Loners.
Zderzenie tych dwóch talentów generuje wielki potencjał. Pokręcona, trudna elektronika Zamilskiej dzięki wokalom (a nie zapominajmy, że Fiedorczuk także dorzuca swoje do samej elektroniki) dodaje nową płaszczyznę, kolejny wymiar. I choć było w tym jeszcze dużo improwizacji, jeszcze brakuje pełni zrozumienia i wzajemnego wyczucia, to współpraca ta zapowiada się wyjątkowo smakowicie. Zebrani spacerowicze w popołudniowym słońcu Szczecina nie zdawali się rozumieć, że to co przed chwilą było im dane usłyszeć, już wkrótce może podbijać polski niezal.
Natalia Fiedorczuk w sieci
Natalia Zamilska w sieci
rad











13-07-2014
Mamy dla was 2 egzemplarze cd składanki „Nowa Lubelska Muzyka”, wydanej przez zaprzyjaźniony portal z Lubelszczyzny.
Pytanie konkursowe brzmi: Którego dnia premierę miała składanka? Oraz prosimy rozszyfrować skrót portalu, który zorganizował kompilację: BSNK.
Odpowiedzi:
Premiera miała miejsce 26 września, a BSNK to nic innego jak Brzydkie Słowo Na K
Płyty wygrywają: Maciej Zgodziński oraz Jan Sadoch.
Gratulacje!

Pytanie konkursowe brzmi: Którego dnia premierę miała składanka? Oraz prosimy rozszyfrować skrót portalu, który zorganizował kompilację: BSNK.
Odpowiedzi:
Premiera miała miejsce 26 września, a BSNK to nic innego jak Brzydkie Słowo Na K
Płyty wygrywają: Maciej Zgodziński oraz Jan Sadoch.
Gratulacje!
04-06-2014
„Niewietrzone miasto - Pokolenie przełomu cyfrowego w Bydgoszczy”, pod takim tytułem już 18 czerwca ukaże się książka Wojciecha Trempały i Małgorzaty Dziemitko-Gwiazdowskiej, opisująca jakże ciekawą bydgoską scenę muzyczną. Jesteśmy patronem tego wydawnictwa.
Przedmiotem naszego zainteresowania są osobiste wspomnienia najważniejszych bydgoskich twórców oraz wykonawców muzyki alternatywnej ostatniego 25-lecia. Do projektu zaprosiliśmy m.in. takie zespoły jak: George Dorn Screams, 3moonboys, Schizma, Upside Down, Dubska, Jakub Ziołek, Potty Umbrella, Something Like Elvis, Contemporary Noise Quintet i ZOO – precyzują autorzy.
Głównym celem książki jest próba dokonania refleksji nad nowoczesnymi technologiami, kanałami komunikacji, które umożliwiły muzykom nieznane dotąd możliwości dotarcia do publiczności, niezależnie od charakteru, potencjału czy możliwości związanych z miejscem zamieszkania. Stąd wątki ujawniające się we wszystkich przeprowadzonych rozmowach. Pierwszy historyczny, stanowi retrospekcje ukazującą warunki rozwoju zespołów w czasach PRL oraz na początku lat 90. Drugi dotyczy oceny przekształceń, które dokonały się na rynku muzycznym w ostatnim dziesięcioleciu. Trzeci poświęcony jest ogólnym refleksjom na temat twórczości artystycznej we własnym środowisku. Każdy wywiad okraszony jest dużą ilością ciekawostek, zapomnianych lub nieznanych faktów. Znajdziemy tam historie takich osobistości polskiej muzyki jak Mietall Waluś (Negatyw), Bartosz Boro Borowski (Desdemona, Music Is The Weapon), Maciej Moruś (LADO ABC), Maciej Myga (Gazeta Pomorska), Adam Droździk (Radio PiK), Tomasz Żąda (Trójka), Mirosław Maken Dzięciołowski (Czwórka).

Przedmiotem naszego zainteresowania są osobiste wspomnienia najważniejszych bydgoskich twórców oraz wykonawców muzyki alternatywnej ostatniego 25-lecia. Do projektu zaprosiliśmy m.in. takie zespoły jak: George Dorn Screams, 3moonboys, Schizma, Upside Down, Dubska, Jakub Ziołek, Potty Umbrella, Something Like Elvis, Contemporary Noise Quintet i ZOO – precyzują autorzy.
Głównym celem książki jest próba dokonania refleksji nad nowoczesnymi technologiami, kanałami komunikacji, które umożliwiły muzykom nieznane dotąd możliwości dotarcia do publiczności, niezależnie od charakteru, potencjału czy możliwości związanych z miejscem zamieszkania. Stąd wątki ujawniające się we wszystkich przeprowadzonych rozmowach. Pierwszy historyczny, stanowi retrospekcje ukazującą warunki rozwoju zespołów w czasach PRL oraz na początku lat 90. Drugi dotyczy oceny przekształceń, które dokonały się na rynku muzycznym w ostatnim dziesięcioleciu. Trzeci poświęcony jest ogólnym refleksjom na temat twórczości artystycznej we własnym środowisku. Każdy wywiad okraszony jest dużą ilością ciekawostek, zapomnianych lub nieznanych faktów. Znajdziemy tam historie takich osobistości polskiej muzyki jak Mietall Waluś (Negatyw), Bartosz Boro Borowski (Desdemona, Music Is The Weapon), Maciej Moruś (LADO ABC), Maciej Myga (Gazeta Pomorska), Adam Droździk (Radio PiK), Tomasz Żąda (Trójka), Mirosław Maken Dzięciołowski (Czwórka).